W dole, tuż nad wodą, siedziało troje dzieci gospodarza. Dałem im otrzymanych dziesięć piastrów i powiedziałem, żeby poszły do ojca, bo ich siostrzyczka już zdrowa. Z radością wylazły na brzeg i pobiegły do domu. Gdy znowu usiadłem przy stole, poznałem po Aladżych, iż powzięli jakieś postanowienie.
Tu nie byli bezpieczni przed niespodzianem spotkaniem, a zarazem zbliżał się czas, w którym powinniśmy byli zjawić się wedle ich obliczeń. Odgadłem, że postanowili stąd odejść. Istotnie; ten, który dotąd mówił najwięcej, rzekł:
— Powiedziałem ci już, że jest tylko jedno miejsce, gdzie można napaść na obcych. Powiedz nam szczerze, jak jesteś dla nich usposobiony? Dobrze, czy wrogo?
— Czemu miałbym być dla nich wrogiem? Nie wyrządzili mi nic złego.
— A więc przyjaciel?
— Tak.
— To nas cieszy, bo możesz nam dopomóc w staraniach o ich bezpieczeństwo i swoje własne.
— Uczynię to bardzo chętnie, chociaż nie wiem, ktoby chciał zagrażać memu bezpieczeństwu. Powiedzcie mi, jaka moja tu rola.
— Czy sądzisz także, że na tych obcych napadną?
— Słyszałem to całkiem napewno.
— W takim razie Skipetarzy siedzą na tem miejscu, o którem wspomniałem. Mój brat jest zdania, na które ja się godzę, że dobrzeby było, gdybyśmy się tam ukryli. W ten sposób moglibyśmy napadniętym przyjść w pomoc. Czy zgadzasz się na to?
— Hm! Mnie to właściwie nic nie obchodzi.
— O, przecież! Jeśli się tam Skipetarzy zaczaili, to napadną także na ciebie, jeśli dalej pojedziesz. Zresztą chcemy ci pokazać prawdziwą skipetarską sztuczkę, którą potem w Skopii opowiesz.
— Zaciekawiasz mnie istotnie, ja pojadę.
— To wsiadaj na konia!
— Czy zapłaciliście za raki?
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/125
Ta strona została skorygowana.
— 113 —