— Nie, gospodarz dał nam za darmo.
Musiał dać darmo! Tak było właściwie. Przystąpiłem do okna i wrzuciłem przez nie kilka piastrów. Oczywiście wyśmiali mnie obaj. Jeden z nich poszedł za dom po konie, a drugi pozostał przy mnie dla pewności.
Przejeżdżając przez most, odwróciłem się w siodle. Przed drzwiami stał gospodarz z podniesioną ostrzegawczo ręką. Nie przypuszczałem, że go jeszcze zobaczę.
Po drugiej stronie mostu prowadziła droga z początku przez pola, potem nastąpiły wierzby i zarośla, a wreszcie wjechaliśmy w gęsty las.
Nie przemówiliśmy ani słowa.
Ci Skipetarzy uważali mnie bezwątpienia za człowieka bardzo niezdolnego do ocenienia sytuacyi, gdyż w tem, co mówili i czynili, były tak rażące sprzeczności, że wpadłyby w oko każdemu.
Jeśli nieprzyjaciele ukryli się istotnie w lesie, w takim razie było niedorzecznością zajmować także tam stanowisko i dopiero podczas walki śpieszyć na pomoc. Powinniśmy byli raczej zakraść się do zbójów, a potem ostrzec zagrożonych. Może dałoby się objechać miejsce niebezpieczne, a jeśliby to nie było możliwe z powodu gęstości lasu, mogliśmy pieszo zajść Skipetarów z tyłu i zadać im wspólnie porządną porażkę.
W środku lasu droga spadała w dół i zakręcała się dość ostro. Po prawej i lewej stronie leżały złomy skaliste, za którymi można się było ukryć i strzelać z wysokiego brzegu w wyżłobienie drogi. Miejsce było jak do napadu stworzone. Tu zatrzymali się obydwaj Aladży.
— Otóż i miejsce — rzekł jeden z nich. — Tu musimy się ukryć. Wjedźmy tu po lewej stronie na zbocze.
Mówił pocichu, ażebym myślał, że Skipetarzy mogą tu gdzieś być ukryci. Gdyby tak było, musieliby oni nas widzieć i słyszeć, a nie my ich! Nabrałem przekonania, że twarz moja z natury chyba już tak głupio wyglądała, gdyż niewyszkolone moje udawanie nie wystarczyłoby z pewnością. A trzebaby było być wprost głupim, aby nie przeniknąć zamiarów tych drabów.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/126
Ta strona została skorygowana.
— 114 —