Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/132

Ta strona została skorygowana.
—   120   —

nie byłoby warte więcej od życia muchy w ptasim dzióbie. Nie usiądziesz teraz obok nas, lecz między nami. Musimy się z tobą ostrożnie obchodzić.
Wróciliśmy na miejsce, poczem wzięli mnie między siebie. Zbudziło się w nich podejrzenie. Położenie moje pogorszyło się znacznie, lecz nie lękałem się mimoto, gdyż dzięki rewolwerom miałem nad nimi przewagę.
Nie rozmawialiśmy wcale. Obaj bohaterowie gościńca uważali widocznie milczenie za najbardziej wskazane. Mnie to było oczywiście na rękę. Jeśli się obawiałem, to o towarzyszy, nie o siebie. Może nie spostrzegli mej kartki, a może zerwali ją przejeżdżający przed nimi, lub jaki inny przypadek. Musiałem czekać w spokoju.
Nie należy to jednak do przyjemności znaleźć się pomiędzy dwoma silnymi jak niedźwiedzie i uzbrojonymi od czuba do pięty rozbójnikami. Że w Turcyi może być mnóstwo takich ludzi, to łatwo zrozumieć; wynika to z charakteru tamecznych stosunków. Wszakże dzisiaj się czyta niemal w każdym numerze pierwszej lepszej gazety o gwałtowych przekroczeniach granicy, o rabunkach i grabieżach. Nie tak dawno jeszcze wydał rząd okólnik, w którym nakazuje, żeby sędziowie już raz ostatecznie sądzili wedle ustawy. Znany i „potężny“ basza wysyła do Porty groźbę, że ustąpi, jeśli nie będzie mu wolno karać rozwielmożniających się w jego okręgu rabunków. Czy jest w tem co dziwnego, że podróżny w tym kraju sam sobie prawa szuka, nie mogąc znaleźć go nigdzie? Czyż to nie zrozumiałe, że wynurzają się co raz nowe bandy, zaledwie jedne rozbito? Spokojny mieszkaniec musi trzymać stronę tych ludzi. Oni są prawdziwymi panami i rządzą okrutnie.
Siedzieliśmy już tak długo, że mi cierpliwości zaczynało brakować, gdy w tem usłyszeliśmy z prawej strony jakiś hałas.
— Słuchać! Ktoś się zbliża — rzekł Sandar i po chwycił za topór. — Może to oni!
— Nie, to jeden jeździec — odrzekł brat. — O, skręca tam z za rogu drogi.