Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/135

Ta strona została skorygowana.
—   123   —

A ile czasu ubiegło, zanim koń i jeździec dostali się od rogu do nas? Szło to tak szybko, że nie było czasu o tem pomyśleć. Zaledwie ujrzałem Halefa i zamieniłem kilka słów z Sandarem, Halef był już tu i leciał, jakby siedział na strzale, przez parów.
— Mierz do niego! Zestrzel go z siodła! — wołał Sandar, porywając swą strzelbą.
Bybar przyłożył także swoją do twarzy. Ale kary przeleciał tak szybko, że nie było czasu wymierzyć. Ja także nie miałem czasu przeszkodzić strzałom. Huknęły, ale jakże daleko za Halefem przeleciały kule ponad drogą.
— Za nim! wrzasnął Sandar, od zmysłów odchodząc n a myśl, że może mu ujść kosztowna zdobycz. — Tam z przodu już się las kończy i możemy mierzyć swobodnie.
Zbiegł po pochyłości, skacząc z kamienia na kamień, a brat za nim, tak samo jak on podniecony. Teraz byłbym miał czas ratować siebie. Ale tak stać się nie mogło. O Halefa już się nie bałem — a jednak także o niego. Można było przypuścić, że ci trzej po dwu tysiącach kroków mniej więcej, jeśli się nie zatrzymają, to zwolnią i dalej stępa pojadą. W ten sposób mogli ich Skipetarzy doścignąć i powystrzelać. Rozbójnicy nie mieli wprawdzie więcej kul w pojedynkach, ale mogli je nabić czem rychlej. Musiałem ich więc powstrzymać.
Jednym potężnym skokiem dostałem się do srokaczy i rozpętałem je w mgnieniu oka. Wyjąłem harap zza pasa i zacząłem je nim okładać. Stanęły dęba i pognały w zarośla, gdzie co prawda nie mogły zajść zbyt daleko, bo musiały cuglami zaczepić.
Poskoczyłem znów naprzód i krzyknąłem na Skipetarów:
— Sandar, Bybar, stójcie, stójcie! Srokacze się pozrywały.
To poskutkowało — wstrzymali się. Nie chcieli przecież utracić swoich przepysznych koni.
— Przywiąż je napowrót! — zawołał Sandar.
— Kiedy uciekły.