— Piekło i dyabli! Dokąd?
— Czy ja wiem? Sam je zapytaj!
— O ty głupcze!
Przybiegli z powrotem. Ja nie śpieszyłbym się tak na ich miejscu i starałbym się dostać karego. Srokaczy byliby przecież nie stracili. Weszli po zboczu, przezywając mnie na całe gardło. Sandar wszedł pierwszy. Jedno szybkie spojrzenie przekonało go, że koni niema istotnie. Rzucił się na mnie z krzykiem.
— Psie! Czemu ich nie trzymałeś?
— Patrzałem nie na konie, lecz na jeźdźca, tak samo, jak wy.
— Ale mogłeś uważać!
— Zlękły się waszych strzałów. Dlaczego strzelacie do ludzi, którzy nie uczynili wam nic złego? Zresztą konie należały do was, nie do mnie. Nie jestem waszym parobkiem i nie mam na nic uważać!
— Ty śmiesz to nam mówić? Masz za to!
Trzymając strzelbę w prawej ręce, złożył lewą w pięść i zamierzył się, by mnie uderzyć. Podniosłem rękę, aby cios odeprzeć, nie zauważyłem jednak leżącego za mną kamienia i runąłem na ziemię.
Skipetar podniósł kolbę i zadał mi nią w piersi cios, którego dobrze odparować nie mogłem. Straciłem oddech na chwilę, lecz w mgnieniu oka zerwałem się, pochwyciłem oburącz Skipetara za pas, podniosłem w górę i rzuciłem nim o pień stojącego o kilka łokci drzewa tak, że legł pod niem bez ruchu.
W tem pochwycono mnie z tyłu.
— Odpokutujesz to, łajdaku! — zawołał Bybar, który nadszedł tymczasem. Chwycił mnie wpół i chciał podnieść, ale to nikomu jeszcze się nie udało. Rozkraczyłem się, ściągnąłem plecy i zaczerpnąłem głęboko powietrza, by się jak najcięższym uczynić. W tem poczułem w lewej kostce dokliwe kłucie. Noga wypowiedziała mi posłuszeństwo; widocznie uszkodziłem ją w upadku.
Stojący za mną Skipetar wytężał wszystkie siły, aby mnie podnieść. Sapał z wysiłku i gniewu. Brat jego
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/136
Ta strona została skorygowana.
— 124 —