leżał nieprzytomny na ziemi. Uważał go może za nieżywego i godził teraz na moje życie. Poczułem, że nie oprą się samą sztywnością. Należało się koniecznie uwolnić z uścisku. Dobyłem noża i zadałem przeciwnikowi pchnięcie w rękę.
Puścił mnie i ryknął z wściekłości i bolu:
— Kłujesz? Więc strzelam!
Rozumie się, że odwróciłem się natychmiast. Widziałem, że wyrwał pistolet z za pasa. Zgrzytnęły kurki. Mogłem go jeszcze rewolwerem uprzedzić, ale nie chciałem go zabić. Gdy podniósł broń, uderzyłem w nią w chwili, kiedy z jednej lufy wypalił. Strzał chybił, a w tej samej chwili dostał mój przeciwnik taki cios od dołu w twarz i przez nos, że mu głowa opadła na plecy. Jednym chwytem wyrwałem mu z ręki pistolet i odrzuciłem daleko.
Przez kilka chwil trzymał ręce na nosie i na ustach, raniony w jedno i drugie. Potem krzyknął przeraźliwie i rzucił się na mnie. Ja jednak pochyliłem się, podbiegłem pod niego, porwałem go za nogi w kostkach tak silnie, że wydało mi się, jakoby moje palce wpiły mu się w ciało i rzuciłem go poza siebie. Obróciwszy się szybko, runąłem na leżącego i aby mu nie dać ochłonąć, palnąłem go w skroń tak mocno, że po długim gasnącym oddechu zemdlał.
Stało się, czego nie uważałem za możliwe: oto nie uległem w walce z Aladżymi. Widząc przed sobą olbrzymie ich ciała, zaledwie wierzyłem w ten wynik. Każdy z nich był pewnie odemnie silniejszy, ale ja byłem zręczniejszy i znałem chwyty, których co prawda nie nauczyłem się od wyjących derwiszów.
Zbadałem teraz obydwu. Nie zginęli; nie ulegało wątpliwości, że niebawem przyjdą do siebie, dlatego należało się wycofać. Aby ich jednak zrobić jeszcze na pewien czas nieszkodliwymi, zabrałem im worki z prochem i pogruchotałem im strzelby.
Przy tej czynności uczułem wyraźnie, że nogę mam chorą. O ile przedtem udawałem kulawego, poszedłem
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/137
Ta strona została skorygowana.
— 125 —