kulejąc teraz z konieczności do konia, wdziawszy poprzednio „modlitewne pantofle“, które mi się podczas walki z nóg pozsuwały. Odwiązałem konia, sprowadziłem go w odpowiedniem miejscu na drogę, gdzie już mogłem go dosiąść. Ból w nodze zwiększył się przez chodzenie.
Gdy ruszyłem z miejsca na koniu, odetchnąłem swobodniej. Uszedłem razem z towarzyszami wielkiego niebezpieczeństwa. Miałem to do zawdzięczenia Nebatii. Gdybym był miał pewnego posłańca, odebrałbym był Aladżym zrabowane pieniądze i odesłałbym je biednej kobiecie. Tak jednak musiałem je im zostawić. Nie było innego uprawnionego ich właściciela. A oddać to władzy? Pod tym względem poczyniłem w Ostromdży zbyt smutne doświadczenia. Z przyjemnością tylko myślałem o tem, co zrobią Aladży, gdy się dowiedzą, kto był owym głupim szeryfem.
Po chwili jazdy las się skończył. Droga prowadziła doliną rzeki i po prawym jej brzegu. W niezbyt wielkiem oddaleniu ujrzałem Halefa, Oskę i Omara. Poznali mnie natychmiast i zaczęli wydawać okrzyki radości. Trąciłem konia nie ostrogami, lecz pantoflami i pocwałowałem ku nim.
— O, zihdi, jak obawialiśmy się o ciebie! — zawołał Halef. — Gdzie ty siedziałeś?
— Tam w lesie, skąd teraz, jak widzicie, przybywam.
— Pomyśleliśmy to sobie zaraz, przeczytawszy twą kartkę.
— Zabraliście ją ze sobą?
— Zdjęliśmy, ale przymocowaliśmy napowrót.
— Czemu?
— Dla uciechy. Wyobrażam sobie gniew tych drabów, gdy potem spostrzegą, jak wzięliśmy się do wystrychnięcia ich na dudków. A może to nie było dobre?
— Błędem to nie jest. W każdym razie znajdą tę kartkę i będą się porządnie złościć, zwłaszcza, gdy się dowiedzą, że ten, na którego się zamierzyli, był z nimi przez kilka godzin.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/138
Ta strona została skorygowana.
— 126 —