— Jakto? Ty byłeś z nimi?
— Rozmawiałem z nimi, pisałem, a nawet walczyłem, a teraz leżą oni w lesie nieprzytomni.
— Zihdi, w takim razie wracajmy do nich czemprędzej, żebym i ja ich wziął na słóweczko.
— To zbyteczne. Już odemnie dość usłyszeli. Przemawiałem do nich pięścią.
— Opowiedz nam to prędko! — Zaraz, ale możemy przytem jechać.
— Więc chodź dosiąść Riha.
— Nie, pozostań ty na nim. Pojedziesz aż do Radowicz w nagrodę za to, że tak świetnie na nim przedtem jechałeś.
— Czy mnie widziałeś?
— Bardzo dobrze. Przejechałeś koło nas całkiem blizko.
— I dobrze siedziałem w siodle?
— Pysznie! Jeszcze lepiej odemnie.
— Słuchaj, zihdi, to kpiny! Nie wolno ci sprawiać mi takiej przykrości.
— No, to powiem ci, że się tobą poprostu ucieszyłem. A czy słyszałeś, że strzelano do ciebie? Chcieli cię zdmuchnąć z konia, by go sobie przywłaszczyć.
Na to zatrzymał Halef konia i powiedział:
— Będziemy przecież musieli wrócić do lasu, zihdi. Muszę tym drabom podziękować za obie kule. Dam im pokosztować harapa tak, że skóra ich wyglądać będzie jak chorągiew, która sto bitew przebyła!
— No! Chodźno tu, mały! Ci Aladży nie pozwalają ze sobą żartować. To prawdziwe olbrzymy; zgnietliby cię w dwóch palcach.
— Chciałbym być przy tem! Skoro jednak sądzisz, że lepiej za nimi nie chodzić, to ci będę posłuszny. Może wejdą mi jeszcze w drogę, a wówczas pokażę im, jak dziadek jada sałatę!
W dalszej drodze opowiedziałem towarzyszom o mem spotkaniu ze Skipetarami. Przysłuchiwali się oczywiście z największem zajęciem. Gdy skończyłem, rzekł Halef:
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/139
Ta strona została skorygowana.
— 127 —