Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/144

Ta strona została skorygowana.
—   132   —

— Gdzież więc ten jeździec, do którego kary należy?
— To ja. Pomienialiśmy konie, nadto ja wdziałem inną odzież, aby nas nie poznali odrazu ci, których ścigamy. Ty jednak musiałeś czegoś złego doznać od Mibareka?
Syn, do którego wystosowane było pytanie, odrzekł, zwracając się do ojca:
— Tak, lecz nie tylko ja; szwagier także. Czy widziałeś ich konie?
— Nie mogłem. Byłem jeszcze w łóżku i dzień jeszcze nie nastał. Dokoła chaty leżała gęsta mgła. A cóż tam z zięciem się stało?
— Okradli go.
— O Allah! Tego biedaka, który w dodatku stracił niedawno żonę, twoją siostrę, a moją córkę. Co mu zabrali?
— Najlepszego z jego dwu koni.
— O nieba! Dlaczegóż mu to zrobili? Mogli u kogoś bogatego ukraść innego konia. To byłoby milsze Allahowi. A Mibarek był przy tem? Od kiedyż to święci pustelnicy przeistoczyli się w koniokradów?
— Niema już świętych, jak dawniej. Wszystko podstęp, obłuda i oszustwo. Może teraz przyjść do mnie najpobożniejszy marabut i najdostojniejszy szeryf, nie uwierzę żadnemu.
Przy słowie szeryf obrzucił mię z nieufnością bardzo znaczącem spojrzeniem. Wiedziałem już, czego doznał i mogłem już się domyślić, o czem mówiono. To też odezwałem się do niego:
— Masz słuszność; dużo jest oszustw i podstępów na tym świecie, ja jednak chcę być wobec ciebie szczerym i uczciwym. Nie jestem ani Skipetarem, ani szeryfem, lecz Frankiem, który nie ma prawa nosić zielonego turbanu. Przypatrz się dobrze!
Zdjąłem turban i pokazałem mu czuprynę.
— Panie! — zawołał z przestrachem — coza zuchwalstwo! Życie narażasz.
— No, tak źle nie jest.