Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/151

Ta strona została skorygowana.
—   139   —

— Dziękuję ci, panie! Serce twe pełne dobroci, a usta twoje kapią od wesołości.
— Tegobym nie powiedział. Nie jestem usposobiony zbyt wesoło; serce mi się krwawi na widok tych próżnych butów. W każdym z nich była jedna kura, upieczona tak rumiano, jak pieką tylko w trzecim raju. Całą duszą lgnę do takich kur. Rozłąka z niemi napełnia mnie smutkiem, a oczy mi łzami zachodzą. Skoro jednak te kury już upieczono na to, aby je zjeść, to wszystko jedno, w czyim żołądku będą pochowane. Spożywajcie je więc z rozwagą i nabożnem zadowoleniem i zachowajcie kości, dopóki nie wrócę!
Powiedział to z taką powagą i godnością, że roześmialiśmy się wszyscy.
— Halefie, skądże przyszło ci na myśl zaopatrzyć się w takie mnóstwo żywności i użyć butów moich jako magazynu?
— Ja sam nie wpadłem na ten piękny pomysł. Oto, kiedy chciałem zapłacić gospodarzowi, oświadczył on, że nie my jemu winni, lecz on nam, mianowicie za przysługę, wyświadczoną jego bratu Ibarekowi. Tu znowu okazuje się, że Allah każdy dobry uczynek wynagradza podwójnie, gdyż Ibarekowi także nic nie zapłaciliśmy, na jego własną prośbę.
— Cóż dalej?
— Tak, dalej! Całkiem oględnie dałem mu do zrozumienia, że kura pieczona jest moją ulubioną potrawą...
— A ty nicponiu!
— Przebacz, zihdi! Otrzymało się usta nie do milczenia, lecz do mówienia. Ucho gospodarza było otwarte, a z pamięci jego nie wypadła kura pieczona. Kiedy pakowałem rzeczy, dał mi dwie kury i życzył, żeby przedłużyły mi życie. Na to wyjaśniłem mu, że człowiek żyje jeszcze dłużej, jeśli do kury dostanie innych odpowiednich rzeczy.
— Halefie, gdyby to było prawdą, wart byłbyś harapa!
— Zasługuję na twą wdzięczność, zihdi, nic więcej.