Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/162

Ta strona została skorygowana.
—   150   —

spoczywał stary, podarty fez, odsunięty daleko w tył tak, że czoło było wolne, a na nim zamiast kutasa, kupka czerwonych, niebieskich i żółtych wstążeczek z cygar. Krótki, do kolan tylko sięgający, kaftan, wyglądał jakby się składał z jednej olbrzymiej kieszeni i wydęty był od góry do dołu na prawo i lewo. Zawierał zapewne podręczną aptekę lekarza.
W dodatku zwisał mu z pleców czworokątny kosz, prawdopodobnie etui na cenne narzędzia.
Na nogach miał grube wełniane pończochy z podwójnemi pilśniowemi podeszwami, a wszystko razem tkwiło w pantoflach, obitych grubymi gwoździami.
Wszedłszy, odwiązał pantofle i przystąpił do mnie w pończochach: grzeczność, która, jak się zdaje, przeszła już u niego w stan chroniczny.
Ponieważ nogę trzymałem w wodzie, poznał odrazu, że to mnie potrzeba jego pomocy. Ukłonił mi się, przyczem kosz naprzód mu się zesunął i wydało się, jak gdyby rzemień groził mu uduszeniem. Odpowiedziałem na to pozdrowienie wedle najlepszej wiedzy i woli. On zdjął kosz, postawił na ziemi i zapytał:
— Czy lubisz wiele mówić?
— Nie — odrzekłem krótko.
— Ja także nie. A zatem krótkie pytania, krótkie odpowiedzi i koniec.
Nie przypuszczałem takiej energii u tego grubasa. Mógł nią w Radowicz zrobić wrażenie i robić dobre interesa. Stanął przedemną na szeroko rozstawionych nogach, przypatrzył mi się od góry do dołu i badał:
— To ty jesteś tym z nogą?
— Nie, z dwiema nogami!
— Co? Obie złamałeś?
Nie zrozumiał moich drwin.
— Nie, tylko lewą.
— Złamanie podwójne?
To było już jego rzeczą. Odemnie nie mógł żądać tego, żebym wiedział, jakie złamanie.
— Tylko zwichnięcie — odrzekłem.