Jako chirurg był to w każdym razie dzielny człowiek. Kto wie, ileby mnie inny namęczył, aby tylko nadać pozorów większego niebezpieczeństwa i wymóc wyższe honoraryum.
— Czem zawiniesz?
— Szynami. Gdzie jest drzewo?
— Nie chcę.
— Czemu nie?
— To do niczego.
— Do niczego? Chcesz może szyn srebrnych, albo złotych, wysadzanych brylantami?
— Nie. Chcę bandażu z gipsu.
— Gipsu? Czy oszalałeś? Gipsem wyprawia się ściany i mury, ale nie nogi!
Tu była jego słaba strona. Ale cóż, znajdowałem się przecież w Turcyi.
— Z gipsu robi się także doskonałe opatrunki.
— Chciałbym to widzieć.
— Możesz zobaczyć. Posłałem po gips.
— Jak to zrobisz?
— Zaczekaj na to.
— A jeżeli gipsu nie dostaniesz?
— To zrobię opatrunek z karuku.
— Karuku? — krzyknął. — Chcesz ze mnie głupca zrobić?
— Nie.
— Nie spodziewaj się tego!
— O gdyby mi się tylko zechciało! — zaśmiałem się.
— Co? Ja jestem uczonym!
— Ja także.
— Co studyowałeś?
— Wszystko! — odrzekłem krótko.
— A ja trzy razy tyle! Znam nawet pierwsze dyspensatoryum Zabura Ibn Zaheli!
— A ja mam w głowie cały medyczny słownik Abd Al Meszyda!
— Ja go mam nietylko w głowie, lecz w całem ciele
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/164
Ta strona została skorygowana.
— 152 —