— Ja nie mogą wstać, nie mogą wstać! — wołał, rozczepierzając szeroko wszystkich dziesięć palców. — Mój kaftan jest jak szkło, on popęka!
Halef pochwycił fez za kutas z wstążeczek od cygar, zdjął mu go z głowy, na którą wpakował poprzednio, podsunął przed same oczy i rzekł:
— Popatrz, oto czcigodne nakrycie twojej uczonej głowy. Jak ono ci się podoba?
Fez tworzył teraz przedmiot twardy i biały, podobny do dzwonka, który pod spodem nabrał kształtu czaszki. To było już nadzwyczaj śmieszne.
— Moja czapka, moja czapka! — krzyczał grubas. — Siedziała mi od młodości na głowie, a teraz zbeszczeszczacie godność jej starości i powagą jej dni, wy milflislar[1]! Daj ją tutaj!
Chciał ją uchwycić, ale skoro tylko podniósł ku niej rękę, zaczął mu się kruszyć gips na rękawie.
— O jazik, o jazik! o biada, biada! — wołał. — Oto przepada zdrowie mojej ręki i całość moich członków! Co robić? Ja muszą odejść, pacyenci na mnie czekają.
Chciał się podnieść, ale gdy kaftan znów zatrzeszczał, usiadł czemprądzej napowrót.
— Czyście widzieli? Czyście słyszeli? — pytał głosem płaczliwym. — Idą w okruchy zarysy mojej postaci i linie budowy ciała. Czuję, że wnętrzności także się rozpadają. Zniknęła zgrabność proporcyi, a miękkie zaokrąglenie w pasie poukładało się w fałdy okropne. Zrobiliście ze mnie postać niepokaźną i mężczyznę bez wdziąku. Podziw tych, którzy na mnie patrzyli, zamieni się w śmiech, a zadowolenie ich spojrzeń w szyderstwo. Na ulicy pokazywać mnie będą palcami, a w komnacie mojej najdroższej zapłacze miłość nad utratą mych zalet. Jestem człowiekiem zabitym i mogą się zaraz dać zanieść na cmentarz, gdzie cyprys łzy wylewa. O Allah, Allah, Allah!
- ↑ Bankruci.