Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/170

Ta strona została skorygowana.
—   158   —

Gniew jego przechodził teraz w rzewność. Bolał nad utratą elegancyi. Już miano śmiechem odpowiedzieć mu na to, kiedy ruchem ręki nakazałem milczenie i odpowiedziałem:
— Nie rozpaczaj, hekimie! Smutek twój w radość się zamieni, gdyż znalazłeś sposobność zrobić ważne dla siebie doświadczenie.
— Tak, zrobiłem to doświadczenie, ale ono dla mnie nie ma znaczenia. Dowiedziałem się, że nie należy wdawać się z ludźmi bez wykształcenia.
— Czy sądzisz, hekimie, że jest ono u ciebie?
— Tak, ponieważ jestem człowiekiem, który leczy chore ciała i orzeźwia znużone dusze. To jest prawdziwe wykształcenie.
— Jesteś człowiekiem, który mówi pacyentowi, że jego język nie wzbudza takiego podziwu, jak woli. Jeśli to nazywasz wykształceniem, to oczywiście jesteś wysoce wykształcony. Jak byłbyś poznał po moim języku, czy zwichnięcie nogi jest niebezpieczne, czy nie, tego nie pojmuję zupełnie.
— Ty, zdaje się, wogóle bardzo mało jeszcze w życiu pojąłeś. Widzę to po tobie. Pewnie zaś nie pojmujesz także, że wstawiliście mnie w położenie, szkodliwe dla mojej czci i podkopujące moją powagę w kraju.
— Nie, tego nie wyobrażam sobie istotnie.
— W takim razie mądrość twoja jest krótka, jak kan sudżuki[1], ale głupota tak długa jak metewazilar[2], który opasuje całą ziemię. A jednak kręcisz nosem i siedzisz tu dumnie i gadasz jak profesor wszelakich mądrości.
— Wobec ciebie byłem też profesorem, gdyż dałem ci praktyczną lekcyę o opatrunkach.
— Z tego nie słyszałem ani słowa.

— Mówiłem o lekcyi praktycznej, nie było więc mowy o wykładach. To, czego się tu nauczyłeś, może

  1. Kiszka krwawa.
  2. Równoleżnik.