— Tak panie, byłbyś zgubiony — wtrącił brat. — Słyszałem to na własne uszy.
— Więc powrócili znowu do ciebie?
— Naturalnie, ale nie ucieszyło mnie to wcale, bo dokuczyły mi ich pierwsze odwiedziny.
— To zaszło wczoraj popołudniu? Czy widziałeś ich kiedy już przedtem?
— Znałem ich z opowiadania tylko. Przybyli do mnie jeszcze rano, zażądali raki i usiedli przed domem, zaprowadziwszy konie poza dom.
— Czy domyślałeś się, co oni za jedni?
— Tak. Mieli konie srokate, a ich olbrzymie postacie zgadzały się z opisanemi. Byłem zły na nich, bo uważałem ich za złodziei mojego konia i siodła pakunkowego.
— Więc wiedziałeś już, że zginęło jedno i drugie?
— Rozumie się! Spostrzegłem to zaraz, skoro tylko wstałem rano.
— A nie przypuszczałeś, żeby koń uciekł?
— O, tego nigdy nie robił; zresztą siodło byłoby zostało.
— Bardzo słusznie; siodło nie ucieka razem z koniem.
— Poskarżyłem się przed nimi na kradzież. Zauważyli widocznie, że przeciw nim zwraca się moje podejrzenie, gdyż zaczęli obchodzić się ze mną złośliwie i zmusili w końcu do zostania w izbie.
— A ty na to pozwoliłeś?
— Cóż miałem począć?
— Zawołać sąsiadów na pomoc.
— Nie mogłem przecież wyjść, a gdybym był nawet mógł, nie byłbym uczynił tego. Do kogo przyjdą Aladży, ten robi najlepiej, słuchając ich po prostu, ponieważ nawet w razie chwilowego zwycięstwa nad nimi, uległby potem ich zemście. Siedziałem więc w izbie. Nie wolno mi nawet było dzieci sprowadzić, co potem ty uczyniłeś, effendi.
— Czy pod ten czas nikt nie zajechał do ciebie? Sądzę, że przybycie gościa byłoby ich wygnało.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/183
Ta strona została skorygowana.
— 171 —