— Śmiej się! Szczęśliwym się czułem, że się go pozbyłem. Co miałem z nim począć?
— Zamknąć i zaprowadzić do Uskub, stolicy wilajetu.
— Tak, to byłoby mym obowiązkiem, ale jak to zrobić? Gdzie go zamknąć?
— W miejscowem więzieniu.
— Niema żadnego.
— Masz chyba w domu jakieś pewne miejsce.
— Mam i rozmaici już tam siedzieli, ale z Aladżym była inna sprawa. Trzebaby z dziesięciu ludzi, aby go zawlec do piwnicy. Użyłby broni z pewnością, mogłoby kilku z nas życie przy tem utracić. A gdyby mi się nawet było udało rozbroić go i zamknąć, jak byłbym go sprowadził do Uskub?
— Związać i na wóz wsadzić.
— I dać się w drodze zamordować przez jego towarzyszy!
— W takim razie posłałbym był do Uskub po wojsko.
— To uszłoby jeszcze, ale w takim razie nie żyłbym już dzisiaj. Odjeżdżając, miotał Aladży najstraszniejsze groźby. Nazajutrz wyszedłem na pole. Z poblizkich zarośli padł strzał, ale niedobrze wymierzony, bo kula przeszła pomiędzy ciałem a ręką. O dwa cale dalej na prawo, a utkwiłaby mi w sercu.
— Jak potem się zachowałeś?
— Skoczyłem poza drzewo w pobliżu stojące i dobyłem pistoletu. Wtedy wyjechał Bybar z zarośli, na srokaczu, zaśmiał się do mnie szyderczo i zawołał, że dziś pokazał mi tylko, co mnie czeka. Obiecywał, że drugim razem lepiej wymierzy. Po tych groźbach znikł.
— Czy spotkałeś go jeszcze kiedy?
— Nie. Ale nie wychodzę z domu bez strzelby, bo za najbliższem spotkaniem zginie jeden z nas: ja albo on.
— Więc strzeż się. To spotkanie może dzisiaj jeszcze nastąpić.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/208
Ta strona została skorygowana.
— 194 —