Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/216

Ta strona została skorygowana.
—   202   —

— O, widać, że nie znasz drogi. Konno nie przedarłbyś się przez gęstwinę.
— Czy Szut nie potrudziłby się do mnie?
— Co mówisz? Nie uczyniłby tego nawet na prośbę padyszacha.
— Wierzę bardzo.
— Zresztą on nie pokazuje nigdy swego oblicza. Czerni je zawsze, a czy mógłby tak przyjść tutaj?
— Nie. Sam to uznaję. Ale jak ja zajdę do chaty?
— Jest tylko jeden środek. Muszą cię zanieść.
— To niewygodne. Tragarze się pomęczą.
— O nie. Nie poniosą cię na rękach. Weźmie się poprostu lektykę, której ja ci pożyczę. Matka moja jest tak podeszła wiekiem i słaba, że już ją męczy chodzenie. Kazałem więc zrobić dla niej lektykę, by mogła odwiedzać znajomych, nie natężając nóg.
— Będę ci za to wdzięczny. Czy zamówisz także tragarzy?
— Cóż znowu? Tragarze! Czy to bezpiecznie posługiwać się obcymi? Nasza tajemnica wyszłaby na jaw. Twoi ludzie będą cię musieli zanieść.
— Dobrze. Niechaj więc przyniosą lektykę!
— Ale nie zaraz. Trzeba wpierw Szuta zawiadomić. Następnie musisz powiedzieć gospodarzowi, że jesteś moim przyjacielem i że on ma wszystko zrobić, co ja mu każę.
— Czemu?
— Bo nie wiem, jaką niesiesz wieść Szutowi i jaki będzie skutek rozmowy. Może zajść ten wypadek, że będę musiał wrócić do wsi jako posłaniec. Nie jest też wykluczone, że Szut zaprosi cię jako gościa. Kto wie zresztą, co się postanowi. Będę się musiał wykazać przed gospodarzem jako twój zaufany.
— I do tego jestem gotów.
— Więc zgoda. Od teraz za godzinę poniesiecie lektykę przed wieś, tam na prawo od bramy. Ja tam zaczekam, gdyż nie powinni nas razem widzieć.
Przystąpił do okna, wiodącego na dziedziniec, zawołał gospodarza i powiedział mu: