że ten jaskiniowaty otwór ma kształt trójkąta, w którego podstawie naprzeciwko ostrego kąta znajdowały się drzwi. W kącie tym stała lampa, a obok niej siedział Szut. Miał na sobie czarne, powłóczyste ubranie, a twarz oczernioną sadzą. Wskutek tego i skąpego światła trudno było rozpoznać rysy jego twarzy. Nie mogłem także zobaczyć, z czego była powała tej skalistej komnaty. Byliśmy w szczelinie, a nad nami musiała być powała, bo w przeciwnym razie wpadałoby światło dzienne.
Osko i Omar tak ustawili lektykę, że drzwi jej zwrócili do Szuta, on zaś tak umieścił latarnię, że blask jej padał wprost na mnie. Wszystko to miało awanturniczy i niezbyt bezpieczny wygląd.
Wtem zaczął Szut:
— Kazałeś mnie zawołać. Czego chcesz odemnie?
Głos jego brzmiał głucho, nienaturalnie. Byłożby to skutkiem złej akustyki, czy udawania, aby potem nie dać się poznać po głosie?
Wypowiedział tylko tych kilka słów, a jednak wydało mi się, że je już gdzieś słyszałem. Wywołały we mnie tę myśl nie ton, ani barwa głosu, lecz sposób wymawiania słów poszczególnych.
— Czy jesteś Szut? — zapytałem?
— Tak — odpowiedział powoli.
— Mam pozdrowienie dla ciebie.
— Od kogo?
— Najpierw od Usty w Stambule.
— On przecież nie żyje!
— Co mówisz?
— Nie żyje. Strącono go z wieży w Galacie.
— Szejtan! — wyrwało się Omarowi, który właśnie go strącił.
Jak Szut dowiedział się już o tem? Żaden posłaniec nie mógł tu przybyć tak prędko, jak my.
— Czy nie wiesz jeszcze o tem? — zapytał.
— Wiem — odpowiedziałem.
Mimo to przynosisz mi pozdrowienie od nieżyjącego.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/221
Ta strona została skorygowana.
— 207 —