Dobyłem mej zielonej, jedwabnej chustki turbanonowej i owinąłem nią fez. Halef widział to przy świetle flaszeczki i zapytał:
— Na co to robisz? Czy może zdobisz się na śmierć?
— Nie, powieszę ten turban na lufie strzelby i wystawię go przez otwór. Wyda im się pewnie, że ktoś wyłazi i strzelą do turbanu. Potem zabraknie im kul w lufach, bo nie mają dwururek, wtedy ja na nich wyjdę ze sztućcem.
— To dobre, to dobre! Mierz tylko celnie i nie daj uciec nikomu!
— Czy można pewnie mierzyć pociemku?
— Pociemku?
— Tak jest. Pomyśl, jak długo już tu jesteśmy. Noc już na dworze. Teraz już wypoczęliście zapewne i możemy zacząć. Zapamiętajcie to sobie: Skoro ja wyjdę, wyjdzie Halef przez otwór, ale dopiero wtedy, kiedy ja dam znak.
Zawiesiłem sztuciec na ramieniu i wziąłem strzelbę, nabitą w obu lufach dwiema kulami. Potem wziął mnie znowu Omar na ramię. Musiałem się spieszyć, aby nie męczyć obu towarzyszy.
— Strzelimy znowu tak, jak poprzednio Omarze — szepnąłem do niego. — Najpierw wypalisz z prawej, a potem z lewej lufy. Ja mierzę na końce okucia. A więc „raz — dwa!“
Huknęły strzały, a kule przebiły deskę, gdyż utworzyły się dwie dziury, przez które padło słabe światło. Był to dowód, że na dworze widno.
— Mają ogień przed chatą. To dobrze i źle dla nas, gdyż tak jak my ich, mogą oni nas zauważyć.
— Jak tam z okuciem? — zapytał Halef.
— Spróbuję.
Trąciłem wieko i poddało się. Ciężka rusznica spełniła swoją powinność.
— Odbierz strzelbę, Omarze! Wieko się odmyka.
Teraz trzymajcie się silnie na nogach. Muszę klęknąć na barkach Omara.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/232
Ta strona została skorygowana.
— 216 —