Zająłem tę postawę z pewnym trudem, ale musiałem się przytem pochylić, bo uderzyłem głową o wieko. Otworzyłem je — przewróciło się na zewnątrz. Ze sztućcem w ręku czekałem przez kilka chwil, ale nic nie usłyszałem. Z zewnątrz biło światło, a cienie migotliwego ognia przebiegały po skałach. Teraz włożyłem turban na lufę, stękając, jak gdybym się z trudem wydobywał. To poskutkowało. Padły dwa strzały. Jedna kula trąciła o lufę tak, że omal sztućca nie wyrwała mi z ręki. W jednej chwili znalazłem się górną połową ciała ponad otworem. Ujrzałem ogień. Na powale jaskini leżał jakiś człowiek, jak poznałem na pierwszy rzut oka, trup rzeźnika. Na dachu chaty stali dwaj ludzie, którzy strzelali do turbanu. Oddzieleni byli odemnie powałą jaskini i wspomnianym już parkanem, przez którego odstępy strzelili.
Ci nieostrożni ludzie zapomnieli o rzeczy najważniejszej, mianowicie o tem, że mogłem ich przy ogniu daleko lepiej zauważyć niż oni mnie. Jeden z nich zajęty był nabijaniem, drugi zaś podniósł strzelbę, celując do mnie.
Złożyłem się na niego czemprędzej. Nie chciałem go zabijać i zmierzyłem do jego lewego łokcia, który mi bardzo wygodnie nadstawił. Wypaliłem. Opuścił strzelbę, krzyknął głośno i spadł z chałupy. Drugi odwrócił się coprędzej, skoczył na dół i popędził do ogniska. Był to Skipetar Bybar. Przy ogniu siedział brat jego, Manach el Barsza i Barud el Amazat.
— Nadchodzą, nadchodzą! Precz od ogniska! — ryczał. — Widzą was i mogą do was wystrzelić.
Wezwani zerwali się z miejsc i wszyscy czterej puścili się biegiem do lasu. Tym więc, do którego strzeliłem, był prawdopodobnie Mibarek. Przypomniałem sobie teraz, że miał rękę niezwykle grubą. Przewiązał ją sobie pod rękawem z powodu strzału, który go dosięgnął w Ostromdży.
Polazłem aż do krawędzi dachu. Rzeczywiście! Na ziemi, o sześć lub więcej łokci podemną, leżała długa, chuda, postać bez ruchu. Na górze nie poznałem obydwu, bo przez sztachety widać było tylko ich kontury.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/233
Ta strona została skorygowana.
— 217 —