Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/236

Ta strona została skorygowana.
—   220   —

Sznur był aż nadto długi. Odciąłem kawałek i związałem nim starego łotra. Krew płynęła mu z ręki, poczem poznałem, że łokieć ma zgruchotany. Być może, że padł na głowę i omdlał.
Poczołgałem się dalej pod skałę, ukryty dobrze wśród paproci i innych zarośli. Wzrok miałem przytem zwrócony ciągle w kierunku ognia. Musiałem więc widzieć wszystko, co się między mną a nim znajdowało.
Czułem się całkiem pewnym. Co oni wiedzieli o indyańskich sposobach skradania się do nieprzyjaciół! Przypuszczali, że jesteśmy jeszcze ciągle na dachu chaty i patrzyli tam, a nie poza siebie. Gdyby mnie nawet byli spostrzegli, nie czułem powodu do obawy. Z moim wielostrzałowym sztućcem w ręku miałem nad nimi przewagę. Mogłem, wygodnie siedząc na ziemi, wystrzelać ich do jednego.
Tak uszedłem z pięćdziesiąt kroków, kiedy zaleciał do mnie zapach koni. Posunąłem się dalej i usłyszałem głosy ludzkie. Niebawem też ujrzałem ludzi i konie. Zwierzęta poprzywiązywane do pni, a ludzi stojących obok siebie i rozmawiających ze sobą półgłosem.
Konie nie zachowywały się spokojnie. Musiały się opędzać od nocnych owadów, tupały kopytami i biły się ogonami po bokach. Tem powodowały szmer taki, że najbardziej niewyćwiczony człowiek mógł się zbliżyć niepostrzeżenie.
W końcu dostałem się do nich. Wlazłem między dwa konie i ułożyłem się w wysokiej trawie, podobnej do sitowia. Ludzie znajdowali się nie dalej jak o trzy kroki odemnie.
— Mibarek już zdmuchnięty — powiedział właśnie Manach el Barsza. — Stary był osioł, że się tam ustawił.
— Więc i ja byłem osioł — rzekł Aladży.
— Ty byłeś ostrożniejszy i nie dałeś się zastrzelić.
— Byłby mnie także zabił, gdybym był nie uciekł.
— Który to był z nich?