Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/238

Ta strona została skorygowana.
—   222   —

— To było głupie z jego strony!
— Tak, ale kto wtedy przypuszczał, że to nastąpi! To byłaby pyszna rzecz słyszeć, jakby te psy wyły z głodu. Ale dyabeł wziął ich w swoją szczególną opieką. Jest nadzieja, że nam ich już teraz zostawi.
— To wściekła rzecz, zabić rzeźnika przez powałą, a tamtemu nogę zgruchotać! Biedak miał śmierć bardzo nędzną.
— Nie szkoda go — rzekł Barud el Amazat. — Stał mi już w drodze oddawna i był nam tylko przeszkodą. Trudno było słowo powiedzieć w zaufaniu. Dla tego, skoro tylko przynieśliście go do chaty, dałem mu porządnie kolbą w głową.
To straszne! Dozorcę więziennego zamordował ten, któremu on życie ocalił! Tak zemścił się na nim własny jego uczynek. Ci czterej łotrzy byli jednak prawdziwymi piekielnikami.
— Postanówmy więc, póki czas — zauważył Sandar. — Czy uderzymy na nich koło chaty?
— Nie — odrzekł Manach el Barsza. — Tam zbyt jasno. Zobaczą nas i będziemy zgubieni, bo będą strzelali, podczas gdy nasze kule im nie zaszkodzą. Musimy napaść na nich w ciemności, kiedy się nie będą spodziewali. Cztery cięcia lub pchnięcia i będą gotowi.
— Zgadzam się, ale gdzie to się ma odbyć?
— Naturalnie, że w lesie.
— Nie, tam napad niepewny. Lepiej na skraju lasu w zaroślach. Chociaż jasno dziś nie jest, dają gwiazdy światła na tyle, że możemy widzieć, gdzie uderzamy. Oni wybiorą tą samą drogą, którą przyszli, bo innej nie znają. Nie ominiemy ich więc z pewnością. Najlepiej będzie oczekiwać ich na skraju zarośli, gdzie zaczyna się pole otwarte.
— Dobrze! — potwierdził Bybar, po którego głosie poznać było, że miał nos i usta zranione. — Jest nas czterech, a ich także czterech. Każdy bierze na siebie jednego. Wy się zaopiekujecie tragarzami i tym małym, ale effendi do mnie należy. On mi twarz rozbił, więc też ja go mieć muszę.