czywiście są na górze, to się będą bronili; zaczekaj lepiej do jutra, aż dzień nastanie.
— Mogą uciec do tego czasu. Zdaje się zresztą, że są tu ludzie, którzy gotowi ostrzec złodziei.
— Tego nikt nie uczyni. Ja sam się o to postaram, żeby się nikt tej nocy do ruiny nie zbliżał.
— Zarządź lepiej to, żebyśmy mogli wyruszyć wcześniej i wydaj rozkaz, żeby przyniesiono latarnie.
— Panie, odstąp od tego przedsięwzięcia!
— Nie! Jeśli ociągasz się ze spełnieniem swego obowiązku, to zostań w domu. Znajdę innych ludzi, godniejszych urzędu kodży baszy.
To poskutkowało. Zachwiał jeszcze kilka razy głową, ale powiedział:
— Nie wolno ci mnie nie uznawać. Baczę tylko na twe własne dobro i nie życzę sobie, byś się na niebezpieczeństwo narażał.
— Nie troszcz się o mnie! Sam dbam o moje dobro.
— Czy weźmiemy z sobą Mibareka?
— Tak. On nas poprowadzi.
— Więc pozwól, że się postaram o broń i oświetlenie.
Udał się do domu.
Wielu ludzi pośpieszyło do domów, jak przypuszczałem, po pochodnie itp., aby potem nam towarzyszyć. Ibarek, który cicho przysłuchiwał się rozprawie, spytał mnie teraz:
— Effendi, czy przewidujesz, że istotnie złowimy tych trzech opryszków?
— Nie ulega wątpliwości.
— I że odzyskam moją własność?
— Jestem tego pewien.
— Panie, ja ciebie pojąć nie mogę! Zdaje się, że wiesz wszystko. Pójdę oczywiście z ochotą na górę do ruiny.
— A cóż powiesz o pustelniku? Wielbiłeś go, chociaż go się obawiałeś. Już wówczas, kiedy go opisywałeś, przeczuwałem, że to opryszek. Złodzieje twego mienia znajdują się u niego.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 14 —