— Spuścili się, ja zaś byłem tak znużony, że musiałem usiąść.
— Trzeba zrewidować tych obu — rzekł hadżi. — Może znajdziemy co pożytecznego w kieszeniach.
— Rzeźnikowi wszystko zostawcie! — rozkazałem. — On nie do nas należy. Niech kiaja zrobi z nim, co mu się spodoba. Co jednak Mibarek ma przy sobie, to zabierzemy.
Miał nóż i dwa pistolety, a strzelba leżała na dachu. Tegośmy nie potrzebowali, ale dwie sakiewki, dwie pełne, wielkie, sakiewki wyciągnął mu Halef z kaftana.
— Hamdullillah! — zawołał. — Tu siedzą kalifowie i uczeni w Koranie. Zihdi tu jest także złoto, złoto, złoto!
— Tak. Kto kodży baszy dał tak wielką sumę za uwolnienie, ten musiał mieć pieniądze. Możemy mu je zabrać bez obawy popełnienia czegoś złego.
— Oczywiście, że zabierzemy.
— Ale dla kogo? Podzielmy się, Halefie!
— Effendi, czy chcesz mnie ubliżyć? Czy uważasz Halefa za złodzieja? Biorę je dla biednych. Przypomnij sobie, jak szczęśliwą była Nebatja i gospodarz z przysiółka i koszykarz! Tymi pieniędzmi możemy wiele trosk usunąć i otworzyć sobie niebo Allaha.
— Tego się spodziewałem po tobie.
— To schowaj złoto!
— Nie, ty je zatrzymasz. Ty będziesz naszym skarbnikiem do rozdzielania jałmużny, kochany Halefie.
— Dziękuję ci. Będę spełniał ten urząd wiernie i uczciwie. Przeliczmy!
— Niema na to czasu; musimy odejść. Zanieście teraz obu do chaty. Zabity dozorca więzień leży tam także.
— Więc zastrzeliłeś i jego?
— Nie. Ja go tylko zraniłem, a Barud el Amazat zabił go kolbą, bo stał im się niewygodny.
— Coza łajdak! Ach, gdy go w ręce dostanę! Zabierzcie się wy dwaj do niego, ale wpierw zanieśmy effendiego.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/240
Ta strona została skorygowana.
— 224 —