Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/258

Ta strona została skorygowana.
—   240   —

— Podzieli się je między czterech najwaleczniejszych.
— W takim razie jestem pewien przynajmniej jednego. Ale niech twój towarzysz rozpocznie już przemowę, gdyż żądza walki u mych wojowników nie da się już dłużej powstrzymać.
Cofnął się z muzykantami do przedniej izby. Halef stanął w drzwiach, łączących obie izby i przemówił. Było to krasomówcze arcydzieło. Okazał się niezmiernie hojnym w nazywaniu obecnych bohaterami niezwyciężonymi i wielkodusznymi i wtrącił w to mnóstwo sarkastycznych docinków, zrozumiałych dla nas jedynie.
Gdy skończył, zabrzmiał ton, który mię tak przeraził, że zerwałem się z krzesła. Zdało się, że wsadzono na rożen pół tuzina amerykańskich bawołów i że one wydały razem jeden ryk boleści. Na moje zapytanie odpowiedział gospodarz:
— To był puzon. Zatrąbił do wymarszu.
Izba się wypróżniła. Za bramą dał się słyszeć głos marszałka. Ten podzielił wojsko na dwie gromady i bohaterowie ruszyli.
Kilka grzmotów puzonu rozpoczęło marsza do szturmu. Flet udawał, że chce trylować, ale utknął i skończył wściekłem gwizdnięciem. Bęben zaczął warczeć, potem wpadł w to tamburyn, tylko skrzypiec i gitary słychać nie było. Ich łagodne, delikatne dźwięki zamarły w potędze tonu innych, bardziej wojennych instrumentów. Zwolna słabły harmonie w miarę, jak wojsko się oddalało. Kwiliło już tylko jak jęk wichru za węgłem i skończyło się zamierającym piskiem jak gdyby z katarynki, której zabrakło powietrza.
Zostawiliśmy walecznych ich bohaterstwu i wydobyliśmy cybuchy. Na dziedzińcu płonęło kilka ognisk, przy których pieczono koźlęta: każde po niespełna cztery korony. Można sobie było pozwolić raz na taką hojność.
Gospodarz nie miał co robić. Przysiadł się do nas, zapalił fajkę i zaczął się gubić w domysłach, czy złapią jednego z tych, na których była urządzona obława, czy wszystkich czterech, czy też żadnego.