byłby zobaczył, lecz wyciągnąłem przed siebie, przytknąłem wyloty obu jej luf do zagrażającego mnie wylotu i wypaliłem dwa razy prawie równocześnie.
Od okrzyku Oski aż do tych strzałów upłynął czas tak krótki, że się nie da odmierzyć. Zaledwie krzyk przebrzmiał, huknęły dwa, a raczej trzy strzały, bo ów ze dworu wypalił także, ale szczęściem nie pierwej, lecz może o jedną dziesiątą sekundy później.
Po strzałach nastąpił na dworze przeraźliwy wrzask.
Halef usłyszał ostrzegawczy krzyk Oski, odwrócił się ku oknu, ale rusznica moja okazała się równie szybką jak jego wzrok. Nie widział wcale wylotu cudzej strzelby. Dlatego zerwał się teraz i zawołał:
— Co się dzieje, zihdi? To ty strzeliłeś?
— Morderca, morderca! — zawołał Osko, stojąc wciąż jeszcze osłupiały z wyciągniętemi przed siebie rękoma. Ja tymczasem prędko się podniosłem, rzuciłem rusznicę na stół i wyrwałem sztuciec z rąk gospodarza.
Nie mogłem dostrzec, kto był za oknem. Jeśli ten łotr się tam jeszcze znajdował, to chyba martwy, bo stanąwszy teraz z boku tak, że celu nie przedstawiałem, wypaliłem sześć do ośmiu razy, tak szybko po sobie, że wydało się, jak gdyby to był strzał jeden.
Halef pojął odrazu, o co chodziło.
— Nie strzelaj dalej! — zawołał na mnie.
W następnej chwili był już w otworze okiennym i chciał wyskoczyć.
— Czy się wściekłeś, Halefie! — zawołałem, chwytając go za nogi, aby go ściągnąć.
— Ja muszę! — krzyknął, wyrwał się i wyskoczył na ulicę.
Zdrową nogą zrobiłem wielki krok naprzód i dostałem się do okna. Szybko wysunąłem przez okno sztuciec, a potem głowę z lewą ręką. Więcej ciała przecisnąć nie mogłem, bo okno było dla mnie za wązkie. Ujrzałem Halefa biegnącego w prawo ku szeroko otwartej bramie dziedzińca, gdzie blask płonącego ogniska padał na drogę.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/262
Ta strona została skorygowana.
— 244 —