Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/265

Ta strona została skorygowana.
—   247   —

goniących za sobą. Wszystkich opanowało rozdrażnienie, gdyż wiedzieli, że Aladży byli w pobliżu.
W tem nastała cisza i otworzyły się drzwi do przedniej izby. Weszli Osko, Omar i Halef. Ubranie ostatniego było powalane i podarte częściowo, a z czoła spływała mu krew po twarzy.
— Jesteś ranny? — spytałem przestraszony. — Czy coś niebezpiecznego?
— Nie wiem. Zbadaj, zihdi!
— Wody!
Ponieważ wody pod ręką nie było, zmaczałem chustkę do nosa w piwie i otarłem poczciwcowi twarz.
— Chwała Bogu! Zupełnie lekki postrzał — pocieszyłem go. — Za dwa tygodnie blizny nie będzie.
— To wcale przyjemne! — zaśmiał się Halef. — Ale tak tylko zranić mnie nie myślano: chodziło o moje życie.
— Kto strzelił do ciebie? Manach el Barsza?
— Nie, ten drugi.
— Czy go znałeś?
— Nie. Z powodu ciemności nie zdołałem rozpoznać oblicza, pomimo że brody nasze były tak blizko siebie, iż mogliśmy się całować.
— Przypuszczam, że to był brat rzeźnika.
— Bardzo być może, gdyż brał się do rzeczy jak rzeźnik.
— Opowiedz to! Omar przyniesie tymczasem z torby przy siodle przybory do opatrunku.
— Cała spraw a odbyła się bardzo prędko. Gdy wychyliłem głowę przez okno, ujrzałem człowieka, leżącego pod niem na ziemi. Chciałem skoczyć na niego, ale ty mnie powstrzymałeś. Wyszamotałem się, ale gdy przełożyłem nogi, on zerwał się i uciekł.
— To był Manach el Barsza. Powiedział do towarzyszy dzisiaj, gdy ich podsłuchiwałem, że chętnie wystrzeliłby raz do mnie. I groźbę wykonał. Niebezpiecznie to widać udawać takiego, którego się kula nie ima.