języku, dopóki mu się nie wydało, że użył już dostatecznie. Gdy tłuszcz wsiąknął za głęboko, lub trzymał się sukna zbyt mocno, posługiwał się dzielnie zębami. Kazałem go sobie potem przyprowadzić i przypatrzyłem się fezowi. Malec wygryzł w nim dziurki i cieszył się nadzwyczajnie, gdy go wynagrodziłem jednym piastrem za wytrwałą pilność.
Jedno ognisko oblegała poprostu sprzysiężona gromadka. Siedziały przy niem dwie kobiety i obracały rożen na przemian. Ilekroć która z nich odwróciła na chwilę uwagę, przyskakiwał któryś z członków gromadki, aby oblizać jedną z apetytniejszych części koźlęcia i uciec potem czemprędzej.
Przedsięwzięcie to nie było łatwe, bo od ognia mogło się zająć ubranie. Ilekroć się któremu udało bez niebezpieczeństwa dla siebie zakosztować koźlęcego tłuszczu, odznaczali go towarzysze honorowem wyciem, gdy zaś od której z kobiet dostał porządnego klapsa, lub nawet policzek, śmiano się z niego do rozpuku. Za każdym razem jednak, czy się sztuka powiodła, czy nie, następowała po niej zawsze energiczna gra mimiczna, albo z powodu policzka, albo dlatego, że szczęśliwy oblizywacz koźląt upiekł się w język.
Było tam mnóstwo rodzajowych obrazków, łączących się w zajmującą całość. Ani starzy, ani młodzi nie krępowali się już niczem. Zewnętrzną ceremonialną powłokę, w której człowiek ze Wschodu ukazuje się stale, zwłaszcza wobec obcych, spłukało arpa suju. Zbliżano się do nas coraz odważniej, a wkońcu otoczyło nas grono ożywionych gości, na których mogłem robić najrozkoszniejsze studya.
Gdy policyant powrócił ze swej wyprawy, oznajmił mi, co następuje:
— Panie, udało się! Widziałem go, ale kosztowało to trudu dużo. Będziesz musiał dać dziesięć piastrów zamiast pięciu.
— Czemu?
— Bo to wymagało dziesięćkroć większego wysiłku
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/276
Ta strona została skorygowana.
— 258 —