Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/287

Ta strona została skorygowana.
—   269   —

tylko nie było tu jego towarzyszy, których może chciał spotkać.
Zeskoczyłem z siodła, wziąłem do ręki sztuciec, częścią do pomagania sobie w chodzeniu, częścią zaś jak o broń, jedynie zaufania godną. Mogłem się odważyć na tych kilka kroków, dzielących mnie od gniadego. Stanąwszy przy nim, zdjąłem strzelbę z siodła, podniosłem kurek i usunąłem kapslę. Następnie wyjąłem z bluzy szpilkę, których noszę zawsze przy sobie po kilka i wepchnąłem ją głęboko w dziurkę zapału. Krzywiąc ją w prawo i w lewo, złamałem ją i zatkałem otwór tak pewnie, że strzelba była jak zagwożdżona armata. Nałożyłem kapslę na nowo i spuściłem kurek. Powiesiwszy strzelbę napowrót na dawnem miejscu, pokulałem nazad do karego i wsiadłem nań.
Byłem przecież za blizko. Wróciłem o jeden krzak dalej i zatrzymałem się za nim. W kilka chwil usłyszałem tętent koni i głosy ludzkie.
— Było nam już za długo — zawołał ktoś, jeśli się nie myliłem, to był to Barud el Amazat. — Nie chcemy jeszcze przez cały dzień za nimi daremnie się skradać, lecz pojedziemy naprzód i zaczekamy tam na nich. Tymczasem możemy spocząć, dopóki nie nadejdą.
— Te psy wyruszyły za późno — odparł drugi głosem nieznanym, a więc prawdopodobnie Miridit. — Ja także się zniecierpliwiłem. Ale teraz pośpieszę.
— Ale uważaj, żeby się znowu tak nie udało, jak wczoraj.
— To było całkiem co innego; dziś mi się nie wymknie. Nabiłem nawet strzelbę siekańcami.
— Miej się na baczności. Jego się kula nie ima!
— Siekańce, to nie kula!
— Zaiste, może masz słuszność. Powinniśmy byli dawno wpaść na tę myśl!
— Nie wierzę zresztą w tę bajkę.
— Oho! — zabrzmiała odpowiedź Manacha. — Nabiłem wczoraj bardzo starannie, zbliżyłem się do okiennicy i oparłem nawet lufę na murze okiennym. Wymie-