zek. Zwróciłem na nie uwagą krawca i wykazałem mu, że koń Miridita trzymał się zawsze linii krzaków.
Dostaliśmy się następnie do miejsca, które mu przepowiedziałem. Trop konia skręcał na lewo, a znaki na dwu przeciwległych krzakach wskazywały naprzód.
— Patrz, oto miejsce, które miałem na myśli — powiedziałem. — Miridit zjechał na lewo, aby wyszukać miejsce do zasadzki, Suef natomiast ma nas dalej prowadzić między tymi krzakami. Czy nie jesteś tego samego zdania?
— Panie, ja ci odpowiedzieć nie mogę. Myśli twe są zbyt wysokie.
— Wyjaśniłem ci przecież wszystko dokładnie.
— Tak, ale mimoto nie mogę iść za tobą we wnioskach. Sądzę, że się mylisz.
— Ja się nie mylę.
— Cóż uczynisz?
— Najpierw kazałbym tego Suefa na tom miejscu tak wybatożyć, żeby wstać nie zdołał.
— Słusznieby go to spotkało! Niestety niema go.
— Jest za nami z pewnością. Mam wielką ochotę zaczekać na niego.
— To słuszne, panie!
— Czy sądzisz, że sto batów wystarczy?
— Nie. Skoro ci w ręce wpadnie, każesz go na śmierć zaćwiczyć, bo zdrajca zawsze gorszy od sprawcy.
— Całkiem słusznie, ale pięćdziesiąt dość.
— To byłaby nadzwyczajna łagodność i łaska z twej strony, panie.
— Zapamiętaj sobie swoje słowa i nie proś mnie potem o łaskę dla niego. Ale o tem później. Obecnie mamy teraźniejszość przed sobą.
— Tak, zihdi, nie możemy tu przecież pozostać! — napominał Halef. — Może ten Miridit siedzi tu gdzieś niedaleko.
— Tego się nie obawiam. Pojedziemy dalej, ale nie w tym samym zupełnie kierunku, jaki podają gałązki, lecz cokolwiek na prawo. W ten sposób zdobędziemy
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/304
Ta strona została skorygowana.
— 286 —