runku. Gdybym nie był polecił Halefowi skierować się więcej na prawo, byliby minęli Miridita w oddaleniu o wiele bliższem. Tak jednak jechali brzegiem równiny, co czatującemu niewątpliwie szczególnie było nie na rękę.
W tem ujrzałem ich nadjeżdżających. On także niezawodnie ich spostrzegł. Stojące tu i ówdzie zarośla uniemożliwiały mu dokładne rozróżnienie osób. Nie mógł się zatem przekonać o tem, czy ja jestem między nimi. Ale że się tego spodziewał na pewno, ruszył z miejsca najpierw powoli, a następnie prędzej, aż koń jego przeszedł w kłus szybki.
Ruszyłem za nim z rusznicą w prawej ręce i starałem się, by nas zawsze rozdzielały zarośla. To było zbyteczne, bo uwaga jego była tak bardzo naprzód zwrócona, że mu ani przez myśl nie przeszło oglądnąć się poza siebie.
Miękki grunt tłumił odgłos kopyt mojego konia, przyczem widocznie szmer, spowodowany przez jego własnego konia, nie pozwolił mu na to, by mnie słyszał za sobą.
Rozstrzygnięcie musiało nastąpić za kilka sekund. Nie bałem się ani trochę. Groźną wydała mi się chyba tylko jego siekiera. Miał przejechać jeszcze obok dwu krzaków. Od ostatniego popędził na równinę, wydając przeraźliwy okrzyk, by nas przestraszyć. Wstrzymując konia, podniósł strzelbę, ale nie wypalił, nie wymierzył nawet, tylko wzniósł drugi okrzyk, spowodowany niespodzianką i gniewem. Zobaczył, że mnie nie było.
Towarzysze stanęli także, a Halef wybuchnął głośnym śmiechem.
— Czego chcesz od nas, człecze? — zapytał. — Dlaczego robisz miny, jak gdybyś połknął własną głowę razem z plastrem.
— Psy! — zgrzytnął Miridit.
— Złościsz się? Zapewne z tej przyczyny, że nie znajdujesz tego, którego szukasz. Popatrzno poza siebie!
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/310
Ta strona została skorygowana.
— 290 —