Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/311

Ta strona została skorygowana.
—   291   —

Miridit odwrócił się w siodle i dostrzegł mnie w oddaleniu piętnastu kroków od siebie.
— Mnie szukasz? — zapytałem.
Zdarł ku mnie konia, podniósł znów strzelbę i odpowiedział:
— Tak, ciebie szejtanie! Czy znasz mnie?
Skinąłem tylko głową na potwierdzenie.
— Zamordowałeś mi brata! Podpadłeś zemście krwi. Niechcę cię zastrzelić skrytobójczo i z tyłu, lecz jak mąż, z przodu!
— Nie strzelaj, bo nas wszystkich się kula nie ima!
— Zobaczę! Ruszaj do dżehenny!
Pociągnął za cyngiel, kapsla trzasnęła, ale strzał nie padł.
— A widzisz! — zaśmiałem się. — Ostrzegałem cię, a teraz jesteś moim!
Podniosłem rusznicę jakby do strzału. Wtem wyrwał on z za pasa topór hajduczy i wrzasnął wściekle:
— Jeszcze nie! Jeśli kula nie chwyta, to cię topór dosięgnie!
Okręcił siekierą do koła głowy i rzucił nią w moją głowę. Z tak małego oddalenia musiałaby mi czaszkę rozłupać, gdybym tylko o włos fałszywie cios odparł.
Przez chwilę, przez małą tylko chwileczkę, słyszałem świst toporu. Był przeraźliwy. Szeroko otwartemi oczyma uchwyciłem ruch ręki Miridita. Wyprężyłem się w siodle, trzymając rusznicę oboma rękoma. Potem pchnąłem ją błyskawicznie szybko ku górze, topór ugodził w lufę i odleciał. Byłby mnie trafił w samo czoło.
Miridit wypuścił z lewej ręki cugle ze zdumienia. Nie miał przy sobie innej broni prócz pistoletów, a tych ja się nie obawiałem.
— Widzisz, że gardzę także twoim toporem! — zawołałem doń. — Teraz dosięgnie ciebie moja zemsta. Uważaj!
Złożyłem się do niego ze strzelby, a to przywróciło mu ruchy. Pochwycił cugle, szarpnął konia wstecz i pognał równiną zupełnie tak, jak się spodziewałem