Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/314

Ta strona została skorygowana.
—   294   —

Popędziłem za nim, ale już bez tego nadużycia sił konia. Dałem mu łagodnem głaskaniem po szyi do zrozumienia, że jestem z niego zadowolony i że może zaprzestać pędu tak szybkiego. Zwolnił też, ale w kilka sekund byłem od Miridita o dwie długości.
— Zatrzymaj się! Rozkazuję! — krzyknąłem.
Odwrócił się do mnie. Miał już przygotowany pistolet i strzelił. Po mierzeniu poznałem, że mnie nie trafi i okręciłem lassem dokoła głowy.
Miridit już pierwej obrabiał konia harapem, aby go wysilić do ostatka. Teraz odrzucił z przekleństwem pistolety, dobył noża i wbił go koniowi w mięso. Zwierzę stęknęło głośno i spróbowało biegnąć prędzej, ale daremnie.
Teraz rzuciłem pętlę. W chwili, gdy zawisła jak pierścień nad głową jeźdźca, wstrzymałem mego konia i szarpnąłem go wstecz. Za jednem szarpnięciem okrzyk i Miridit znalazł się na ziemi z pętlą, ściągniętą silnie dokoła ramion i reszty ciała. Wyrwało go z siodła i wielkim łukiem rzuciło nim o ziemię. Rih stał na miejscu, gniady pędził dalej.
Widziałem, że się przeciwnik nie rusza i nie zsiadłem z konia. Umknąćby nie mógł.
Zbliżywszy się doń, spostrzegłem, że ma oczy zamknięte. Zemdlał. Zostałem na siodle i pieściłem konia z wdzięcznością za wysiłek. Kary był bardzo czuły na takie pieszczoty. Zgiął ku mnie szyję i chciał mię polizać, lecz nie dosięgnął językiem. Widząc, że się to nie udaje, próbował mnie przynajmniej dotknąć ogonem. Aby mu zrobić tą uciechę, przegiąłem się w tył i wyciągnąłem rękę, w którą uderzył mnie z dziesięć razy swym wspaniałym ogonem i zarżał głośno z zadowolenia.
Niebawem nadjechali towarzysze. Zdziwiłem się przytem, widząc, jak lekko biegł stary, wychudły człapak Afrita. Wydawało się, że stara szkapa ma w tem przyjemność, że może się raz porządnie wygalopować.
A jak ten chudzina siedział na siodle! Zdaje, się, że człapak był takisam obłudnik, jak jego pan.