— Czy nie żyje? — zapytał Halef, przybywszy.
— Nie wiem. Popatrz się!
Zeskoczył i zbadał leżącego.
— Panie, on śpi tylko troszeczkę. Masz tutaj jego czakan.
Halef podał mi przepyszną broń, którą był podniósł poprzednio. Uwity trzonek pokrywała gęsto perłowa skóra rybia; topór sam był starej, wspaniale cyzelowanej roboty. Na jednej stronie był napis: „Li ma ak kelimet — mam słowo dla ciebie“, na drugiej zaś: „Awasi chatrak — na zdrowie, żegnaj“. Artysta, który to wykonał, miał cokolwiek kolczasty charakter.
— No, Halefie i cóż Rih?
Hadżi zaczerpnął głęboko powietrza i odrzekł z błyszczącemi oczyma głosem, pełnym zachwytu:
— Cóż mam rzec, zihdi! Powiedziałeś mu tajemnicę?
— Tak.
— Wyobrażałem sobie. Leciał najpierw jak strzała, a potem jak myśl. Z daleka wyglądało, jak gdyby się składał tylko z tułowia, nogi zniknęły. Zaledwie pomyślałem, był już tam koło zarośli. A popatrz na niego, jak stoi! Czy jest na nim choć kropla potu?
— Nie.
— Albo płatek piany na pysku?
— Także nie.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/315
Ta strona została skorygowana.
— 295 —