Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/318

Ta strona została skorygowana.
—   298   —

Nie chcąc hadżemu, który już się rozpędził, pozwolić, żeby dalej udawał bohatera, przerwałem mu:
— Gdy byłem za Miriditem, słyszałem gwizd. Kto go wydał?
— Krawiec.
— Naco?
— Powiedział, że pies biegł przez zarośla.
— Tak, panie, widziałem go wyraźnie — tłómaczył się zdrajca gorliwie.
— Co ciebie obchodziło to zwierzę?
— Zgubił się zapewne. Mogliśmy go zabrać ze sobą do najbliższej wsi, dokąd niewątpliwie należy.
— Tak! Miridit znał jednak ten gwizd.
— O, z pewnością nie.
— Zerwał się natychmiast z ziemi i wskoczył na konia.
— To był przypadek.
— Naturalnie! Zdaje się jednak, że się z Suefem umówił, iż nasze zbliżanie się oznajmi takim gwizdem. To wielka głupota z ich strony, bo musieliby się zdradzić w ten sposób, że byli w porozumieniu. Mam nadzieję dostać go w ręce, a wówczas zwrócę jego uwagę na to głupstwo.
— Czy nie popatrzysz na Miridita? On się rusza.
Leżący ruszył nogami, aby zmienić położenie. Zobaczyłem, że ma oczy otwarte i patrzy na mnie groźnie.
— No — spytałem — jak ci się podoba koniec twojej przygody?
— Bądź przeklęty! — odpowiedział.
— Z ust twoich nie płyną błogosławieństwa, a jednak ja miałem dobre względem ciebie zamiary.
— Wiem, jakie to dobre zamiary!
— Co wiesz?
— Że mnie zabijesz.
— Mylisz się. Gdybym tego chciał, byłbym to mógł kilka razy z łatwością uczynić.
— Więc masz jeszcze gorsze zamiary.
— Czego się obawiasz?