— Pasie się tam pod zaroślami.
— Więc idę. Effendi, podałbym ci chętnie rękę na pożegnanie, ale na niej krew mego brata. Mogę cię tylko dotknąć w celu zabicia. Bądź zdrów!
— Bądź zdrów!
Odszedł. Zdaleka jeszcze raz się odwrócił i skinął nam na pożegnanie, poczem dosiadł konia i odjechał.
Czakan mam jeszcze do dzisiaj. Zemsta krwi drzemie dotychczas i już się prawdopodobnie nigdy nie przebudzi.
Mały krawiec przypatrywał się wszystkiemu z największą uwagą. Widać było po nim, że mimo pierwszych słów moich sądził z całą pewnością, że każę zabić Miridita. Czy jednak był zadowolony z zakończenia sprawy czy nie, tego po minie jego poznać nie było można. Nie wyrażała nic prócz niezmiernego zdziwienia.
Halef był widocznie niezadowolony. Dla niego byłoby największą przyjemnością, gdybym mu był polecił wyliczyć Miriditowi pięćdziesiąt odlewanych i wypuścić go potem. Ale, pomijając ordynarność takiego postępowania, zyskałbym sobie przez to podwójnie zajadłego śmiertelnego wroga, gdy tymczasem teraz nie miałem się czego obawiać.
Ponieważ hadżi nie odważył się robić mi jakichkolwiek wyrzutów, wywarł swe niezadowolenie na krawcu.
— No i cóż ty, mistrzu igły i nici, stoisz tak i patrzysz w powietrze, jak gdyby wielbłądy z nieba spadały? Czemu się dziwisz tak bardzo?
— Effendiemn.
— Ja także.
— Mógł kazać go zabić.
— I ciebie do tego!
— Mnie! A to zaco?
— Powiem ci to kiedyś, gdy ci to będę mógł dać zarazem na piśmie.
— Wówczas utracilibyście przewodnika.
— Byłaby zaiste szkoda!
— I kto wie, coby was jeszcze w drodze spotkało!
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/323
Ta strona została skorygowana.
— 303 —