Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/329

Ta strona została skorygowana.
—   307   —

żali, ruszył naprzód, aby, jak twierdził, zamówić dla nas posiłek. Halef popatrzył na mnie, wzruszył ramionami i zapytał:
— Czy wiesz dlaczego?
— Aby gospodarz nie nazywał go Suef, lecz Afrit.
— Ja także tak myślę. Ale w takim razie musiałby był przedtem także uprzedzić oberżystę w Zbigancy!
— Może go tam znają jako Afrita.
Albo gospodarz nie był również wobec nas szczery.
— Także możliwe, ale wątpię.
Po spożyciu przekąski, pojechaliśmy dalej i przybyliśmy niebawem, zjeżdżając zachodnią stroną płaskowyżu, na wspomnianą już dolinę Mustafy, długą i szeroką na kilka godzin drogi. Przez urodzajne niwy, z których zbiory były już w domu, prowadził gościniec z Engely do Komanowy, a w cztery godziny potem ujrzeliśmy przed sobą Kilissely.
Była to okolica urocza. Gór tu nie było, ale tem żywiej przemawiały do nas leżące po obu stronach drogi liściaste lasy, w których znajdowały się drzewa wiecznie zielone. Mijaliśmy wspaniałe sady, gdzie południowe owoce dojrzewały na wolnem powietrzu. Po prawej i lewej stronie rozciągały się bogate, ogołocone już teraz ze zbóż pola. Przybywszy do wsi, ujrzeliśmy wielki staw rybny, w którego kryształowej wodzie odbijały się drzewa dużego ogrodu. Należał on do budynku, podobnego do zamku i imponującego w tym kraju nędznych budowli.
— Co to za budynek? — zapytałem krawca.
— To zamek.
— Do kogo należy? Do oberżysty, u którego przenocujemy.
— Ależ, jak mi się zdaje, ten zamek nie jest publiczną gospodą?
— O nie.
— A mówiłeś przecież o chanie!