Ci, którzy mnie tu przynieśli, odeszli, a służący podał fajki i kawę. Na Wschodzie zwykle ocenia się bogactwo pana domu wedle fajek. Przykładając tę miarę, należało Murada uważać za bardzo bogatego człowieka.
Jego fajka i ta, którą ja otrzymałem, miały cybuchy z prawdziwego drzewa różanego, poowijanego nitkami złotemi i wysadzanego perłami i drogimi kamieniami. Bursztyn należał do gatunku owych pół przeźroczystych, dymnych, za jakie na Wschodzie płacą więcej niż za przeźroczyste. Małe fingany[1] stały na złotych spodkach wspaniałej ażurowej roboty, a gdy kawy pokosztowałem, musiałem przyznać, że tylko raz piłem lepszą w Kairze. Według wschodniego zwyczaju spożywano ją razem z miałko utartym osadem. Filiżaneczka zawierała może cztery naparstki.
Tytoń był także dobry. Szkoda, że głowy fajek były tak małe! Co piętnaście pociągnięć trzeba je było napełniać na nowo, czem zajmował się ulubieniec swego pana, Humun.
Ponieważ dobry obyczaj wymaga, żeby gościa nie pytać zaraz o jego stosunki, zamieniliśmy tylko zwykłe towarzyskie frazesy. Następnie przysunął się do mnie pan domu i zapytał:
— Czy miałeś dzisiaj dobrą podróż, effendim?
— Allah mię prowadził! — odrzekłem.
— Krawiec Afrit powiedział mi, że przybywasz ze Zbigancy.
— Byłem tam od wczoraj.
— A gdzie przed tem?
— W Radowicz i Ostromdży.
— Więc byłeś ciągle w drodze?
— Tak, gdyż jedziemy z Edreneh i ze Stambułu.
— Ze Stambułu? Allah był łaskaw na ciebie, że pozwolił ci się urodzić w mieście padyszacha!
— Ja się tam nie urodziłem. Przybyłem tam z Damaszku przez Falesthin[2].