Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/354

Ta strona została skorygowana.
—   330   —

— Nie.
— Widzicie! A tamte komnaty nie mają żadnych przykryw do zamknięcia schodowych otworów?
— Nie.
— A więc mają nieprzyjaciele nasi, posiadający zapewne drabinę, do nas wolną drogę. Wyjdą tam i zakradną się do nas potem z góry, skąd ich się spodziewać nie będziemy. Ja muszę sam wyjść, aby się dobrze przypatrzyć. Osko, czy możesz mnie wziąć na barki?
— Tak, panie, wyliź!
Usiadłem mu w pozycyi jeźdźca na ramionach, a on mnie wyniósł.
Każde piętro wieży składało się tak jak parter z jednej izby, a podłogi miały otwory na schody. Były one otwarte z wyjątkiem piętra najwyższego, gdzie znajdowała się silna i ciężka klapa do zamykania. Gumowe jej brzegi przytykały szczelnie do podłogi. Mur, tworzący górną komnatę, miał tylko dwa łokcie wysokości, a między słupami, na których dach spoczywał, znajdowały się wolne miejsca. Przez nie odsłaniał się miły widok na dalekie pola i gaje owocowe.
W górze prowadził balkon dokoła wieży. Kamienie słabo się tam trzymały, a w niektórych miejscach nawet pospadały. Niebezpiecznie tu było wychylać się i to było pewnie przyczyną, że zamurowano tam drzwi, które stamtąd niegdyś prowadziły na zewnątrz.
To jedyne miejsce było dla nas groźne. Na górę można było wejść po drabinie, a następnie do nas schodami. Chcąc się zabezpieczyć przeciwko temu, musieliśmy przykrywę dobrze zamknąć od wnętrza, żeby jej z zewnątrz nie można było otworzyć.
Widok zasępił się nieco. Już w ostatnich godzinach naszej jazdy zauważyliśmy chmury, które następnie zasłoniły widnokrąg i piętrzyły się coraz to wyżej.
Zaledwie zeszliśmy do naszego mieszkania, pojawił się młody, silny chłopak z dwoma naczyniami wody do picia i mycia. Miał twarz rozumną i szczerą, a przypatrywał się nam przyjaznym, badawczym wzrokiem.