ście zapewne. Ze szczytu lejkowatego dachu sterczała w górą tyka z wiechciem słomy. Kto wie, czy ten przyrząd nie służył do tajnych znaków.
Niebawem powrócił Janik z wielkim koszem w ręku. Zawartość jego rozłożył na stole. Jadło składało się z placka kukurudzianego, zimnego mięsa i ciepłej, mile pachnącej jajecznicy.
— Panie — rzekł Janik. — Anka mi szepnęła, żebyście nie jedli jumurta jemeki[1].
— Czy zauważyła coś podejrzanego? — Pan sam robił jajecznicę i wysłał Ankę z kuchni. Ona jednak podpatrzyła, że wyjął z kieszeni torebkę papierową z syczan zehiri[2].
— Czy i teraz był jeszcze w kuchni?
— Tak; pytał mnie, o czem mówiliście, ja zaś odpowiedziałem, jak mi kazałeś. Na to polecił mi być dla was bardzo uprzejmym i o ile możności z wami rozmawiać, żebyście mi odpowiadać musieli i nabrali może ochoty do zawiązania ze mną rozmowy. Obiecał mi bakszyszu pięć piastrów, jeśli się dobrze sprawię.
— Więc rozważ, czy zaprzedasz swoją duszę piekłu za pięć piastrów!
— Ani za tysiące! Anka każe wam jednak powiedzieć, że placek i mięso możecie spożyć bez obawy.
— Posłuchamy jej. Jumurta jemeki natomiast dam zaraz wróblom skosztować.
Jak wspaniale było urządzone nasze mieszkanie, można było wnosić z tego, że izba nasza służyła kilku rodzinom wróbli za ognisko domowe i dobroczynne miejsce zamieszkania. Z muru wypadło kilka kamieni, a w powstałych stąd dziurach znajdowały się gniazda tych zuchwałych proletaryuszy, nie mających nawet tyle zmysłu dla porządku i stylu, żeby miejsca do wylęgania się urządzić pewnie i w formie przyjemnej.
Wróble nie bały się nas widocznie. Wlatywały i wy-