— Nie, nie! Twoje oko cię łudzi. Nie byłem wtedy wcale w kuchni!
— Kiedy ja cię tam widzę moim wzrokiem duchowym!
— Nie, ty jesteś w błędzie. To był niezawodnie ktoś inny.
— Ja się nigdy nie mylę. Sięgnij do kaftana, a znajdziesz w nim jeszcze tę truciznę.
Wsunął mimowoli rękę do kieszeni, ale ją wyjął natychmiast i zawołał:
— Ja nie wiem, czego ty chcesz, effendi! Naco miałbym nosić w kieszeniach truciznę?
— Aby jej użyć przeciwko szczurom.
— Ale ja nie mam teraz trucizny!
— Poszukaj tylko w prawej kieszeni; tam widzę torebkę.
Sięgnął ręką jeszcze raz, wyciągnął ją i zapewniał:
— Tam nic niema.
— Muradzie Habulam, jeśli dotąd prawdę mówiłeś, to teraz kłamiesz. Torebka jest tam.
— Nie, effendi!
— Hadżi Halefie, ty ją wyjmij!
Halef przystąpił doń i już rękę wyciągnął. Habulam cofnął się i rzekł gniewnie:
— Czego chcesz, panie? Czy myślisz, że jestem pierwszy lepszy charłak, z którym można robić, co się komu podoba? Nikt nie ma prawa przeszukiwać moich kieszeni, zwłaszcza w moim własnym domu!
Na to podniósł Halef palec i pogroził:
— Ty, Muradzie Habulam, nie sprzeciwiaj się! Gdy rozgniewasz mojego effendiego, spojrzy na ciebie natychmiast złym wzrokiem, a potem ja nie dałbym ani jednego para za twoje życie. Rozważ to dobrze!
Halef sięgnął teraz bez przeszkody do kieszeni i wydobył torebkę.
— No, Habulamie! — rzekłem. — Kto miał słuszność?
— Ty effendi — wyjąkał — ale ja doprawdy nie pojmuję, skąd się to u mnie wzięło w kieszeni. Ktoś ją tam chyba włożył, aby mnie zgubić.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/367
Ta strona została skorygowana.
— 341 —