Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/388

Ta strona została skorygowana.
—   362   —

— Pozwolę im wleźć na wieżę i postaram się, żeby zleźć nie mogli.
— Tak, to niezła myśl, ale jeżeli potrafią wyleźć, to zdołają także zleźć tą samą drogą.
— A jeżeli zabierzemy im drabinę, gdy będą na górze?
— Hm! W takim razie zejdą schodami.
— Gdyby tak uczynili, zdradziliby się ze złymi względem nas zamiarami. Zresztą możemy im zamknąć tę drogę. Potrzeba tylko młotka i dużych gwoździ, aby wieko przybić do podłogi.
Janik okazał gotowość dostarczenia tych rzeczy razem z dużą klamrą żelazną.
— To dobre — mówiłem dalej. — Ta klamra najlepiej posłuży do tego celu. Przymocujemy wieko nad najwyższymi schodami, że go z zewnątrz podnieść nie będzie można. Potem nie będą się mogli dostać na schody, a że usuniemy drabinę, więc będą musieli stać na deszczu aż do rana. To ostudzi ich przedsiębiorczość.
— Zihdi — rzekł Halef — twój plan godzi mnie z twoją zwyczajną dobrodusznością. To myśl wcale ładna wiedzieć o tych łotrach, że są tam, gdzie będą musieli zostać przez całą noc. Usiąść nie będą mogli, bo tam deszcz ze wszystkich stron pada i na podłodze jest z pewnością dużo wody. Ten najwyższy kat[1] zbudowany jest jak latarnia, w której szyb niema. Służył tylko do wyglądania i deszcz ma zewsząd wstęp wolny. Ponieważ zamurowano drzwi, prowadzące na balkon, a wieko się szczelnie zamyka, woda deszczowa niema zapewne którędy odpłynąć.
— O, przeciwnie — wtrącił Janik. — Jest tam dziura niewielka, którą woda odpływa.
— Czy nie da się zatkać?
— Bardzo łatwo. Kłaków jest poddostatkiem.

— Pysznie! Zatkamy ją zatem mocno. Niech sobie mordercy na górze w wodzie postoją i nabawią się

  1. Piętro.