Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/391

Ta strona została skorygowana.
—   365   —

też był dość rozczarowany, gdy mu odpowiedziałem poważnie:
— To tylko czodżukluk[1]; nic więcej.
— Zidhi, tego mi nie mów. Te łotry wyjdą na wieżę, by nas pozabijać. Ty się postarasz, żeby zleźć stamtąd nie mogli i przez całą noc na górze zostali. Zgoda, ale ja chcę od siebie coś dodać, żeby im tam na górze nie było zbyt dobrze. Napompujemy im do komnaty pełno wody. Jest ona wprawdzie otwarta ze wszystkich stron, ale ściana sięga przecież mężczyźnie po piersi i potąd niech stoją w wodzie. A może tobie ich żal? Czy cię to wzrusza, że się mogą ci mordercy zaziębić i dostać małego disz agryssy[2].
— To nie. Trzeba sprawić, żeby noc spędzili możliwie najniewygodniej, ale mimoto nie pochwalam twego zamiaru.
— Ale kara musi ich spotkać!
— Całkiem słusznie. Jednak możesz przez to sobie i nam zaszkodzić.
— Nie, zihdi. Przygotujemy wszystko tak, że nikt nic nie zauważy. Co wy na to Omarze i Osko?
Obydwaj z nim się zgadzali i wszyscy trzej dopóty szturmowali do mnie z prośbami, dopóki, choć z przykrością, nie dałem przyzwolenia.
Janik wyszedł i powrócił niebawem ze zwiniętym w krąg wężem i sznurem. Towarzysze moi wyleźli z nim na górę i wkrótce usłyszałem mimo szmeru, wywołanego deszczem, głośne uderzenia młotka. Janik miał go razem z klamrą w kieszeni i teraz po przywiązaniu węża przybili wieko tak mocno, że nikt nie zdołałby z góry dostać się do wieży.
Powróciwszy, rzekł Halef tonem najwyższego zadowolenia:

— Dobrze zrobiliśmy to, zihdi. Ty sam lepiej nie potrafiłbyś tego.

  1. Dzieciństwo.
  2. Ból zębów.