Stanął już całkiem blizko. Noc nie była jasna, a tu pod i pomiędzy drzewami panowała ciemność głęboka. Toteż instynktem raczej, niż okiem zauważyłem długą, cienką, postać, całkiem podobną do kodży baszy.
Pochwyciłem go za piersi.
— Dur we zus — stój i milcz! — rozkazałem głosem stłumionym.
— Ja Allah! — zawołał przerażony.
— Cicho bądź, bo cię zatłukę!
— Ktoś ty? — zapytał.
— Nie znasz mnie?
— Ach, toś ty, ten obcy! Czego chcesz tutaj?
Czy to poznał po moim głosie, czy też widział lepiej moją postać, niźli ja jego, dość że odgadł, kogo miał przed sobą.
— A kto ty jesteś? — spytałem. — Pewnie kodża basza, który więźniów wypuścił!
— Ei mudżicat — O cudzie! — zawołał głośno. — On wie o tem!
Skoczył w bok, by się uwolnić. Trzymałem go wprawdzie mocno, gdyż spodziewałem się próby ucieczki, ale nie wytrzymał jego stary, wytarty, kaftan. Rozdarł się i ja zostałem z kawałkiem materyi w ręku, a on skoczył pomiędzy drzewa, gdzie pościg był całkiem daremny. Krzyczał przytem ze wszystkich sił:
— Hajde, za-usz kulibeden, choriadża, czapuk — precz, precz z chaty, prędko, czemprędzej!
— O, zihdi, co za głupiec z ciebie! — rzekł Halef. — Trzymałeś tego draba już za łeb i wypuściłeś go znowu. Gdybym to ja uczynił...
— Cicho! — przerwałem mu. — Teraz nie czas na wyrzuty. Śpieszmy do chaty, bo jego okrzyk każe przypuszczać, że oni się tam znajdują.
Wtem zabrzmiało z góry pytanie:
— Niczyn, ne deji — czemu, z jakiego powodu?
— Jabandżylat, edżnebiler! Kaczyn, koszyn syczryn. — Obcy, obcy, uciekajcie, gońcie, skaczcie! — wołał z boku uciekający.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/40
Ta strona została skorygowana.
— 30 —