Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/41

Ta strona została skorygowana.
—   31   —

Teraz staraliśmy się oczywiście o jak największy pośpiech, ale nierówna droga wstrzymywała nas zanadto. Uszliśmy zaledwie kilka kroków, kiedy dał się z góry słyszeć trzask i ujrzeliśmy wybuchający w górę słup ognia, poczem na kilka chwil zrobiło się ciemno.
— Zihdi, bir top fiszenkler ile — panie, to było działo z rakietami! — rzekł Halef, dysząc tuż za mną! — Allah, tam się jeszcze pali!
Pomiędzy drzewa przebijał teraz ku nam blask ognia, a kiedy wydostaliśmy się na wolne miejsce, ujrzeliśmy chatę płonącą ze wszystkich stron. Od ognia wołał głos jakiś:
— O tam idą! Widzicie ich? Strzelajcie!
Blask ognia oświecał nas jasno, wskutek czego przedstawialiśmy cel wyraźny.
— Nazad! — zawołałem, wykonując równocześnie skok, którym dostałem się za najbliższe drzewo.
Towarzysze spełnili też natychmiast mój rozkaz, właśnie w sam czas, gdyż w tej chwili huknęły ku nam trzy strzały, z których jednak żaden nie trafił.
Jeszcze podczas skoku podniosłem strzelbę. Błysk strzałów wskazywał miejsce, gdzie się znajdowali zbóje. Wypaliłem w sekundę po nich i nie chybiłem widocznie, bo ozwał się głos jakiś:
— O felaket, bre ha! Jaralanmyszim! — O nieszczęście, na pomoc! Jestem raniony!
— Naprzód i na nich! — wołał waleczny hadżi, wyskakując z za drzewa.
— Stój! — ostrzegłem, chwytając go za ramię. — Mogą mieć po dwie lufy.
— Niech po sto mają, te łotry, ja ich pozabijam!
Wyrwał się, odwrócił strzelbę i poskoczył przez plac, jasno oświetlony. Nie pozostawało nam nic innego, jak udać się za nim. Było to bardzo niebezpieczne, ale szczęściem nie mieli widocznie dwururek, a do nabicia już czasu zabrakło. Dostaliśmy się cało do skały, z której do nas strzelano, ale to był też jedyny wynik nieopatrznego ataku. Nie zastaliśmy tam już nikogo.