— Kiedy odjechali?
— Skoro świt zaszarzał.
— W którym kierunku?
— Ku gościńcowi uskubskiemu.
— Gdzie stały ich konie?
— Za wsią, przy aiwa agadżylar[1].
— Jeśli mnie tam zaprowadzisz, to spróbuję wyrobić wam uwolnienie.
— W takim razie uczynię to chętnie.
Teraz wrócił Habulam z dozorcami. Omar niósł papier, atrament i pióra, a Halef przystąpił do mnie z sakiewką i rzekł:
— Oto jest tysiąc piastrów, zihdi. Przeliczyłem dokładnie.
Schowałem sakiewkę.
Habulam pokulał do Janika i Anki, dał obojgu pieniądze i rzekł przytem gniewnie:
— Zabierajcie się i oddajcie wóz rzetelnie w Uskub.
Ale ja będę się modlił codziennie, żeby Allah nawiedził wasze małżeństwo nieszczęściem i niezgodą.
Te słowa rozgniewały Janika! Schował pieniądze i odrzekł:
— Ty nas obrażasz, choć jesteś największym łotrem pod słońcem. Tym razem wymykasz się z rąk kata, ponieważ effendi jest chrześcijaninem. Ale wkrótce nadejdzie godzina, kiedy cała wasza banda zbójecka poniesie zasłużoną karę. Godziny wasze policzone, gdyż wasz dowódca ulegnie męstwu tego effendiego.
— Niechaj go sobie szuka! — szydził stary.
— O, już on go znajdzie, bo wie, gdzie przebywa.
— Och! Czy wie istotnie?
— Czy sądzisz, że nam to niewiadome? Ja sam pójdę do Karanorman-chan pomagać effendiemu.
Tak padło słowo! Dawałem znaki temu nieostrożnemu człowiekowi, lecz ich nie zauważył. Chciałem mu przerwać, ale mówił w zapale tak szybko, że mi się za-
- ↑ Pod pigwami.