Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/434

Ta strona została skorygowana.
—   406   —

miar nie udał. Nie chciałem się z tem zdradzić, iż znam miejscowość.
Habulam zaczął nadsłuchiwać. Twarz jego przybrała wyrazu oczekiwania.
— Kara-nor-man-chan — zawołał, akcentując szczególnie zgłoski „norman“ — Co to za miejscowość?
— Miejscowość koło Wejczy, gdzie przebywa wasz dowódca.
— Kara-norman-chan! Ach, to bardzo dobrze! Co ty na to, Suefie?
Wybuchnął przytem szyderczym śmiechem.
Wrzekomy krawiec odwrócił się, usłyszawszy tę nazwę i spojrzał w twarz Janika badawczo. Na pytanie Habulama zaśmiał się także głośno i odpowiedział:
— Tak, to wspaniałe! Niechaj go tam szukają. Chciałbym być przytem i zobaczyć ich miny, gdy tam znajdą dowódcę.
To zachowanie się było dla mnie niespodzianką. Oczekiwałem przerażenia, a oni drwili. Widać było po nich, że nie udawali. W tej chwili przyszedłem do przekonania, że dowódcy w Karanormanchan nie było,
Czytałem przecież na kartce, że zamówiono Baruda el Amazat na to miejsce. A może była to miejscowość, której nazwa brzmiała podobnie?
Na razie nie mogłem pójść dalej za tą myślą. Miałem pisać. Uczyniłem to na wschodni sposób: na kolanie. Reszta zachowywała się spokojnie, żeby mi nie przeszkadzać.
Murad Habulam usiadł obok Suefa i zaczął z nim szeptać. Zauważyłem, spoglądając na nich od czasu do czasu, że patrzyli na nas wzrokiem złośliwej uciechy. W końcu pozwolili sobie nawet z nas się wyśmiewać. To zuchwalstwo rozgniewało mnie.
— Zejdź i konia zaprzęgnij do wozu — rozkazałem Janikowi. — Włóżcie tam swoje rzeczy. Wyruszymy niebawem.
— Czy przyprowadzić także nasze konie? — zapytał Halef.