— No, mów dalej! — żądałem.
— Allah! — zawołał. — Czegóż ja się dowiaduję? Ci dwaj zbóje jeżdżą na srokaczach i dlatego właśnie nazywają się Aladży.
— No, a co z tego wynika?
— Że to oni tu zajechali!
— Słusznie! Przyjęliście u siebie Aladżych, a tamci trzej to takie same łotry.
— Tego nie byłbym przypuścił. Sami są rozbójnikami, a ciebie tak źle przedstawili. Powiedzieli, że jesteście kimesneler daghlarde[1] i że spotkali się z wami w konaku w Kilissely. Z powodu sprzeczki mieliście się na nich zaczaić i strzelać do nich. Ja opatrzyłem starego, którego dwie kule w ramię trafiły.
Wyjaśniłem mu wszystko w krótkości i dowiedziałem się, że tych pięciu towarzyszy wyruszyło do Uskub.
— Ale ja nie widzę na gościńcu śladów — zauważyłem.
— Bo ruszyli drogą do Rumelii — brzmiała odpowiedź. — Twierdzili, że droga z powodu deszczu zanadto błotnista. Ku Rumelii mogą ciągle jechać po trawie.
— Ale zrobią koło, jak na rannego, zbyt wielkie. Zapewniam cię, że oni wcale nie zamierzają jechać do Uskub. Tam grozi im niebezpieczeństwo uwięzienia. Oni uciekają przed nami i dlatego okłamali was, żebyście nam nie zdradzili, dokąd jadą. Czy drogę stąd do Rumelii trudno znaleźć?
— Wcale nie. Biegnie ona na pewnej przestrzeni nad rzeką i skręca potem na prawo. Znajdziesz tam łatwo ślady pięciu jeźdźców, bo grunt jest miękki.
Pożegnałem się i wróciłem do towarzyszy.
— Nasi przeciwnicy nie udają się do Uskub; pośpieszyli do Rumelii.
— Do Rumelii? — zapytał Janik.
— W takim razie zboczyli z gościńca. Czy pojedziesz za nimi, effendi?
— Tak. Musimy się tutaj rozstać.
- ↑ Ludzie z gór, rabusie.