Pożegnanie z szczęśliwą parą było rozczulające.
Obrawszy zamiast północno-zachodniego wprost zachodni kierunek i zostawiwszy wieś za sobą, odnaleźliśmy niebawem ślady na trawie. Właściwej drogi tutaj nie było.
— Czy znasz tę Rumelię? — spytał mnie Halef, trzymał się bowiem znów mego boku.
— Nie. Wiem tylko, że to wieś, ale tam nigdy nie byłem. Miejscowość ta leży prawdopodobnie przy gościńcu, prowadzącym z Kyprili wzdłuż Wardaru do Uskub. Po tamtej stronie jest kolej żelazna.
— Ach! To może pojechalibyśmy koleją. Gdy powrócę do Hanneh, najpiękniejszej z cór ziemi, byłbym dumny, gdybym się mógł przed nią pochwalić, że siedziałem w wozie, przez dym ciągnionym.
— Nie dym, lecz parę.
— To przecież jedno i to samo.
— Nie, dym bowiem widzisz, a para jest niewidzialna.
— Jeśli tak jest, to skąd wiesz, że para wogóle istnieje?
— Czy możesz widzieć muzykę?
— Nie, zihdi.
— A więc twojem zdaniem niema muzyki. Nie potrafię ci dobrze wytłómaczyć istoty i działania pary. Aby mnie zrozumieć, musiałbyś posiadać wstępne wiadomości.
— Zihdi, chcesz mnie obrazić? Czyż nie dowiodłem wielokrotnie, że wiadomości wstępne posiadam?
— Ale nie z zakresu fizyki.
— Jakież to są wiadomości?
— Te, które się odnoszą do sił i praw natury.
— O ja znam wszelkie siły i prawa natury. Jeśli mnie kto obrazi, to wedle prostego prawa natury dostanie w twarz. A gdy ja mu daję policzek, to czynię to moją siłą naturalną. Czyż nie mam słuszności?
— Ty często nawet wówczas masz słuszność, kiedy ci jej brak, kochany Halefie. Zresztą żałuję, iż nie bę-
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/454
Ta strona została skorygowana.
— 426 —