Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/470

Ta strona została skorygowana.
—   440   —

poza łodzią i promem. Statki te mogły być dla nas niebezpieczne.
Kiedy wynurzyłem się znowu, przekonałem się, że woda poniosła nas w dół dość daleko. Trzymałem kobietę za rękaw żuawki z niebieskiego sukna. Ona utraciła przytomność, a to ułatwiło mi zadanie. Byłem już po drugiej stronie środka rzeki i musiałem się starać dostać na brzeg, nie wyczerpując sił na walkę z falami. W takich sytuacyach najlepiej płynąć na grzbiecie. Jest to gorsze o tyle, że nie można patrzeć przed siebie, ale za to wygodniej i łatwiej unieść daleko więcej. Położyłem sobie kobietę napoprzek ciała i pozwoliłem się unosić prądowi.
Ponieważ miałem na sobie ciało kobiety, przeto pogrążyłem się sam dość głęboko. Trzymałem nogi jak najwyżej, ale mimo to z największym trudem tylko wydobywałem usta i nos z wody od czasu do czasu dla zaczerpnięcia powietrza. Usiłowałem przytem zbliżać się coraz więcej do brzegu.
Nie było to tak łatwo, jakby się czytelnikowi zdawało. Brzeg załamywał fale i odrzucał je ku środkowi wydłużonemi pręgami. Mogłem patrzeć tylko w górę i trochę na boki, ale nie przed siebie, a przytem musiałem omijać wiele przedmiotów, unoszonych przez wodę lub z niej wysterczających. Ludzie na brzegu biegli z prądem i bałamucili mnie swoim krzykiem. Nie mogli oczywiście biec tak prędko, jak ja płynąłem. Leciałem z oszołamiającą szybkością. Należało zachować zimną krew. Gdybym wśród tych wirów tylko raz się fałszywie poruszył, albo na krótki czas stracił pewność siebie, byłbym zgubiony, a ze mną kobieta. Płynąć w ubraniu nawet w spokojnej wodzie jest trudno, a cóż dopiero w tak wzburzonym żywiole, z takim na sobie ciężarem i w wygodnych przedtem, ale teraz fatalnych butach lekarza z Radowicz. Jak się potem okazało, nie byłem w wodzie zbyt długo, ale czas ten stawał się dla mnie wiecznością.
Nareszcie udało mi się przedostać poza rwący prąd